Przy tym rozdziale postanowiłem załączyć specjalne podziękowania dla Enough, która swoim działaniem przekonała mnie do pozostania przy Nadnaturalnych nie tylko jako czytelnik, ale również jako… Hm… Autor? I do pozostania przy pisaniu w ogóle.
Podziękowania należą się również Freedom, która poparła tezę Enough, że nie powinienem przestawać pisać i pomogła jej mnie przekonywać do pozostania przy pisarskim „rzemiośle”.
Dziękuję, dziewczyny :*
Sagi van Cahear aep Reuel
___________
SOL PRIME
Widzicie tego gościa za posągiem? Tego po lewej, z długimi blond włosami, w kiczowatym, niebieskim uniformie. To właśnie ja. Ale spokojnie, ten głupi uniform jest tylko dla kamuflażu.
A tą kobitkę po prawej? Tą w brązowej skórzanej kurtce i długich granatowych spodniach, z ciemnymi, kręconymi włosami do ramion? To moja nowa – jeśli można tak powiedzieć – uczennica. Mówię tak na nią, mimo że uczy się u mnie od dwóch stuleci i już powoli kończy szkolenie.
A widzicie tych facetów po drugiej stronie ulicy? Tych z karabinami laserowymi. To miejscowy gang, który chyba wkurzyłem.
Pewnie zastanawiacie się, co tak poważna i stara osobistość jak ja, wiekowy Egipcjanin, robię w centrum strzelaniny na Sol Prime? No cóż, to dość długa i zawiła opowieść. Może zacznę od początku.
Mamy teraz rok dwutysięczny dwusetny czwarty. Ludzie z Ziemi rozpoczęli kolonizację kosmosu ponad sto lat temu. Od tego czasu powstały o wiele lepsze statki międzyplanetarne i w efekcie wieloletnich testów i badań, powstał Ra, pierwszy wahadłowiec międzygalaktyczny. Ra trafił do produkcji seryjnej, lecz prędko został wyparty przez inne, lepsze projekty. Człowiek z Ziemi przemierzył Drogę Mleczną po czym udał się na podbój odleglejszych galaktyk. Około dziesięciu lat temu, wyleciał z Błękitnej Planety okręt kolonizacyjny. A na pokładzie byłem między innymi ja oraz moja uczennica, która rozpoczynając szkolenie otrzymała imię Izyda - nie pytajcie czemu. Statek leciał na Sol Prime, jedną z planet pobliskiej galaktyki - nie mam pojęcia, jak się nazywa.
Ale skąd w ogóle ta strzelanina? – pewnie spytacie. Już opowiadam.
Zaczęło się od tego, że tydzień temu Izyda (możliwe, że będę ją nazywał w trakcie opowiadania Izą, Izi albo Sówką) spotkała w barze pewnego mężczyznę. Chociaż może lepiej powiedzieć, że to on spotkał ją. Nieważne. W każdym razie wpadła mu w oko…
Ale może opowiem o tym dokładniej.
*
Za siedziała przy stoliku w barze „Schlany Kosmita”. Nazwa urzekała przechodniów już z odległości dwóch przecznic, tak mocno jarzył się napis. Popijała koktajl z traumu i nazorgu, popularnych miejscowych owoców. Godzina była dość mocno późna, zmrok zapadł już dłuższy czas temu. Wtem, do środka wszedł mężczyzna, ubrany w nieco staroświecki, biały garnitur. Wypatrzył ją na samym wstępie i od razu ruszył w jej stronę.
Ja stałem wtedy przy barze, kłócąc się z barmanem o napój, który dostałem – jak zamówiłem Martini to mam dostać Martini, a nie kropelkę Martini rozcieńczoną litrem wody, no tak czy nie?
Nieważne.
Facet podszedł do Izi i bezceremonialnie rozsiadł się przy naszym stoliku na moim miejscu, naprzeciw niej. Dziewczyna nie zwróciła na to najmniejszej uwagi. Wpatrywała się w przestrzeń, całkowicie go ignorując, również wtedy, kiedy zaczął do niej mówić, mając oczywiste intencje, co podkreślał ruchami swojego ciała.
A Sówka miała go gdzieś. Zupełnie jej nie obchodził, jakby był powietrzem.
Grzeczna dziewczynka, sam kazałem jej ignorować wszelkich zalotników, póki jest moją uczennicą.
Gdy zaczął się denerwować i unosić, stwierdziłem, że butelka jest niewarta mojego zachodu (niech już stracę te dwadzieścia dolców) i ruszyłem w stronę stolika.
- Przepraszam bardzo – powiedziałem uprzejmie do, czerwonego już ze złości, faceta – ale obawiam się, że ja tu siedzę.
- Co ty nie powiesz? – warknął na mnie mężczyzna, łypiąc spode łba to na mnie, to na Izydę.
- Nie przypominam sobie, abyśmy przechodzili na „ty” – odparłem chłodno, mrożąc natręta spojrzeniem. – Bardzo proszę, aby pan odszedł od naszego stolika.
No cóż, życie przez cztery tysiące lat odciska piętno na człowieku. A najwyraźniejszym piętnem jest to językowe. Niektórych nawyków jeśli chodzi o wysławianie się, nie sposób się pozbyć. Na przykład teraz. Chyba nikt już nie mówi „wysławianie się” czy „abyśmy”… To takie… niemodne w tych czasach. A szkoda, bo dawniej były takie fajne słowa, jak rzyć, chędożyć, azali, kanak, aeryja, pajęcznik, abychom… teraz już się tych słów nie używa. A szkoda.
No i właśnie wtedy się wkurzył konkretnie. Zerwał się z krzesła i złapał mnie za ubranie.
- Ty! Ty mnie nie wyprowadzaj z równowagi! Jestem bardzo cierpliwym człowiekiem. Ale nawet moja cierpliwość ma swoje granice!
Właśnie pobłogosławiłem Antaniasza, jego szkołę wszystko, co jest z nią związane. Dzięki mojej wycieczce, którą sobie urządziłem do tego miejsca dwa wieki temu, opanowałem się przed wybuchem. Sztuki tej nauczył mnie sam Antaniasz. Miły facet, naprawdę. Ale nie chciał uwierzyć, że jestem od niego starszy. Kiedy opuszczaliśmy Ziemię jeszcze żył i szkolił tych swoich Nadnaturalnych. Nawet dla niego pracowaliśmy z Izą przez… pół wieku? Wiek? Nie jestem pewien. W każdym razie, dużo się tam nauczyliśmy, zarówno ja, jak i Izi. A i mistrz mógł dzięki mnie wprowadzić do planu zajęć kilka nowych ćwiczeń. Jedną z umiejętności, które zdobyłem u poczciwego Antaniasza, było właśnie opanowywanie złości i innych uczuć i zastępowanie ich pustką. Nie pamiętam, jak nazywała się ta technika, ale już wiele razy mi się przydała.
Strząsnąłem z siebie ręce natręta i poprawiłem zmiętą przez niego koszulę. Następnie wyminąłem go i usiadłem na swoim krześle, ostentacyjnie ignorując go nawet wtedy, kiedy próbował przewrócić krzesło, a z krzesłem także i mnie, na podłogę. Facet wreszcie zajarzył, że i ja, i moja uczennica traktujemy go jak powietrze, warknął tylko „Pożałujecie tego” i poszedł sobie w cholerę.
Następny tydzień upłynął nam na zwykłych, codziennych czynnościach, takich jak prowadzenie niewielkiej kawiarenki czy robienie zakupów w spożywczym. Jednak siódmego dnia od wydarzenia w barze, o którym oboje (ja i Izi) powoli zaczynaliśmy zapominać, do naszej kawiarenki przyszedł tamten gościu, który wywołał zeszłotygodniową awanturę. Przyszedł, ale nie sam. Z kolegami z miejscowego gangu.
Nakazałem Sówce spakować nasze najważniejsze rzeczy i postanowiłem zająć się tymi tu oto gojkami.
Ale może o tym też trochę szerzej.
*
- Idź, spakuj nasze najważniejsze rzeczy – poleciłem uczennicy. – Ja tymczasem zajmę się tymi gnojkami. - Ale mistrzu – postawiła się Izi, gdy tamci rozglądali się za nami po wnętrzu niewielkiego budynku. – Przecież możesz sobie nie poradzić…
- Izydo – przerwałem jej. – Jednym z warunków, które postawiłem ci dwieście lat temu było posłuszeństwo względem mnie. Bądź więc grzeczna i idź spakować nasze rzeczy.
- Ale…
- No już.
Sówka niechętnie przemknęła się do tylnych drzwi, prowadzących do części mieszkalnej naszej kawiarenki, bowiem mieszkaliśmy w tym samym budynku, w którym pracowaliśmy, i znikła za nimi, zamykając je cichutko.
No, to Iza z głowy. Teraz tylko trzeba się zająć Garniturkiem (tak, znowu był w tym samym garniturze, co ostatnio, stąd przezwałem go Garniturkiem) i jego pachołkami.
Przypomniałem sobie kolejną technikę, której nauczył mnie Antaniasz. Może i była w tej sytuacji mało przydatna, ale lewitacja jest bardzo fajna, nie? A do tego robi jakieś tam wrażenie (pomimo zaawansowanej technologii, ludzie wciąż nie wymyślili urządzenia, dzięki któremu mogliby lewitować [bogowie, co za idioci]). Coś mi się jednak zdaje, że tym razem zastraszenie nie wystarczy. Zdaje mi się, że będę ich musiał po prostu wykończyć.
No cóż.
Powoli wyszedłem zza węgła. Byłem ubrany w roboczy, niebieski uniform. Nieco kiczowaty, muszę przyznać, ale rzucał się w oczy i wabił klientów (na szczęście akurat tego dnia, nie licząc mnie, Garniturka i jego pachołków, kawiarenka była pusta).
- Kogoś szukacie, panowie? – spytałem.
Garniturek chyba mnie skojarzył, bowiem wskazał na mnie palcem i krzyknął:
- Zabić go!
Szlag. Miałem nadzieję, że mnie nie pozna.
Rzuciłem się za kontuar, ledwie umykając przed laserowymi pociskami, które przecięły powietrze tuż nade mną. Wyszarpnąłem zza paska własny pistolet laserowy. Będzie zabawa.
Wyjrzałem z boku, wystawiając zaledwie czubek głowy zza kamiennego kontuaru, musiałem ją jednak prawie natychmiast schować powrotem, gdyż pomknęły w moim kierunku kolejne lasery (ją, znaczy głowę, oczywiście). Wystawiłem ponad ladę lufę pistoletu i strzeliłem parokrotnie, za każdym razem celując w inną stronę. Czyjś głośny krzyk oznajmił mi, że przynajmniej jeden strzał był trafiony. Teraz rzuciłem zaklęcie, które wysadziło jeden ze stolików, stanowiących wyposażenie kawiarenki, zasypując napastników gradem płonących pocisków.
Rzuciłem się do drzwi na zaplecze, zatrzasnąłem je za sobą i zaryglowałem starym, dobrym czarem.
- Spakowałaś nas?! – krzyknąłem, mając nadzieję, że Izi mnie usłyszy.
- Już kończę! Jeszcze tylko kilka książek! – Dobiegła mnie odpowiedź.
No tak, książki. Jedne z nielicznych ocalałych egzemplarzy papierowych. Już od ponad wieku zaprzestano drukowania.
- Pospiesz się!
Pobiegłem do biblioteki, by pomóc jej pakować. Podniosłem z podłogi dwie nasze torby i rzuciłem zdezorientowanej dziewczynie pistolet.
- Masz, tobie bardziej się przyda.
Wybiegliśmy tylnymi drzwiami. Ale już czekało tam na nas kilkunastu innych gangsterów z karabinami. Skoczyłem za jeden z przydrożnych posągów, Izi skryła się po prawej, za zaparkowany skuter (jonowy oczywiście, czyli nie taki, jakich używano w dwudziestym pierwszym wieku).
I tak oto znalazłem się w centrum strzelaniny. Ale postanowiłem, że nie będę więcej bawił się tymi prymitywnymi urządzeniami, załatwię ich za pomocą starej, dobrej magii. Bez zbytniego problemu czy zaangażowania zrzuciłem na gangsterów deszcz ognia.
Niech się smażą, skurczybyki.
- Wsiadaj – rzuciłem do Izy, wskakując na skuter, za którym się chowała. Wykonała moje polecenie bez zbędnych ceregieli czy rozterek moralnych – już się przyzwyczaiła do tego typu kradzieży.
Pędziliśmy przez miasto w kierunku portu kosmicznego. W jednym z doków stał wahadłowiec „Morrigan” – wyjątkowo wszedłem w jego posiadanie legalnie. Wystartowaliśmy i wyruszyliśmy w daleką podróż, zostawiając za sobą gangsterów, zdemolowaną kawiarenkę i całego Sol Prime.
Lecimy odwiedzić Antaniasza. Ciekawe, co tam u niego?
Spoko opko :) Powiem tyle, bo nie znoszę science fiction. Nie czytam takiego gatunku, jedynym wyjątkiem były Igrzyska Śmierci, które po prostu kocham <3, ale w nich te klimaty nie są tak wyczuwalne. Kosmos XXV wiek, czy coś to nie dla mnie. Jednak opowiadanie fajne, pierwsze zdania mnie rozwaliły. A i jak chcesz to możesz być głównym zarządcą zakładki Gościnne Jednorazówki :P
OdpowiedzUsuńDziękuję :)
UsuńNo cóż, ja science fiction lubię prawie tak bardzo jak fantastykę. Mam sporo opowiadań s-f, w większości jednak są bardzo słabe. No i jest oczywiście (no, może nie tak oczywiście, ale jest) książka, którą napisałem z przyjacielem (tym samym - Freedom, Enough, powinnyście wiedzieć o którego chodzi) a która jest osadzona w uniwersum Star Wars, nieco lepsza od tych opowiadań.
Pierwsze zdania? Które? (Tym razem serio pytam, a nie robię sobie jaj)
A co miałbym robić jako taki zarządca? :P