piątek, 14 lutego 2014

Walentynkowa jednorazówka od Freedom

Siemanko! Ah... Na ten weekend chciałabym wam przedstawić, zamiast normalnego rozdziału, tą oto jednorazówkę, która nijak nie jest związana z historią Lorren i jest totalnie odrębną opowieścią. Walentynkowa... hm, jak walentynkowa. Romantyzmu w niej niewiele, ale napisanie jej przyszło mi z łatwością, można rzec, że zrobiłam to na jednym wdechu. I nie musiałam szukać daleko inspiracji, po prostu pewnego dnia leżałam na dywanie w swoim pokoju, w słuchawkach na uszach, a kiedy doszłam do wniosku, że mój każdy dzień jest tak samo bezbarwny i monotonny i, że żyję według narzuconego odgórnie schematu, pomysł na to opowiadanie sam wleciał mi do głowy :)
Dedykuję to opko wszystkim zakochanym odbiorcom oraz czytelnikom, którzy obchodzą jutrzejsze święto (dzień singla) tak jak ja :P Wytrwałości i szczęścia w miłości!
_____________________________

" NAJWAŻNIEJSZE JEST NIEWIDOCZNE DLA OCZU "*

          Chcecie poznać największego nieudacznika i ofiarę losu na świecie? Tak?
     W takim razie miło mi was poznać… Mam na imię Izabella i… no, jestem Nadnaturalna. Peszek. Jakby moje życie i bez nadprzyrodzonych mocy nie było zbyt pokręcone i ześwirowane! Postanowiłam na początek opowiedzieć wam coś o sobie, potem przejść do sedna sprawy, o którą tak naprawdę chcę się podzielić...
     Zacznijmy od podstaw. Swoją moc wiążę z nieksiążkowym żywiołem, powszechnie zwanym piątym żywiołem, mianowicie - metal, pierwiastki, ciała stałe i takie tam. Nie za ciekawy rodzaj zdolności, ale mówi się trudno. Miewałam trudności z okiełznaniem mocy, ale jakoś nauczyłam się z tym żyć. Moje zdolności manualne są lepiej rozwinięte niż u przeciętnych śmiertelników. Potrafię zrobić coś z niczego, dosłownie. Moje dłonie są w nieustannym ruchu. (Lekarz twierdzi, że to nerwica, ale ja dobrze wiem, że to nadnaturalność).Czasem nawet zapominam o tym, że jestem Nadnaturalna, bo nigdy nie byłam jakoś super uzdolnioną pod tym względem. Niekiedy moja moc jakby zanikała, potem się pojawia. Jestem słaba, to fakt, a wszystko, dlatego, że moja matka wyrzekła się swoich mocy w świątyni Iou, by móc bezpiecznie wyjść za śmiertelnika, który jest moim ojcem. Mieszkam normalnie z rodziną, bo tata od początku był wtajemniczony w sekrety naszej odmiennej, nazwijmy to, rasy. Mam też młodszą, dwuletnią siostrę. Ma na imię Tola.(Bodajże również odziedziczyła coś z Nadnaturalności, ale tego jeszcze nie wiemy). Jasne, kocham ją, ale czasem jest tak absorbująca… nie że jestem zazdrosna. Nic z tych rzeczy, chodzi o to, że najsłodsza jest jak śpi… i nie rozwala mi pokoju w drobny mak, co ja oczywiście muszę znosić z anielskim spokojem, którego cholernie mi brakuje. (I to nic, że ostatnio rzuciła moim telefonem! Przecież ja mam być tą wyrozumiałą… Mi się nigdy nic nie dzieje, a rodzice uważają… zresztą nie ważne, nie o mojej siostrze mowa.) Idzie się przyzwyczaić do tego, że twoje sprawy są wiecznie odrzucane na potem, na później, na zaraz… Bo Tola to, Tola tamto, Tola siamto. Eh… A potem jeszcze wszyscy maja pretensje, że siedzę w pokoju na poddaszu i odcinam się od reszty świata. Chyba każdy ma prawo odreagować, po całym dniu! Zwłaszcza jak „kochana” wychowawczyni karze ci codziennie zostawać do bliżej nieokreślonej godziny w szkole, na próbach do akademii, a to, że masz jakieś zajęcia dodatkowe, to twój problem (jeszcze ci delikatnie powie, że przeginasz i jesteś zbyt bezczelny, jak się zaczniesz wykłócać, że nie dasz rady) A propos zajęć dodatkowych… interesuję się sztuką, najprawdopodobniej prze żywioł mojej nadnaturalności. Nawet chodzę do czegoś w rodzaju szkoły artystycznej, gdzie siedzę w piwnicy, zwanej inaczej pracownią, w towarzystwie opryskliwych „przyjaciółeczek”, (płytkie laleczki…), której krytykują mnie na każdym kroku, a ja nie mam odwagi się im odgryźć, bo zdaję sobie sprawę z tego, że nawet nie wiem jak dobrą ripostą bym rzuciła, to chociaż poszłoby im w pięty, obróciłyby to na swoją korzyść. I kto wyszedłby na idiotę? Znowu ja! No, kto by się spodziewał, nie? Czasem mam ochotę posłużyć się przeciwko nim nadnaturalnością, ale to zbyt duże ryzyko. Niestety…
    Na szczęście w szkole jeszcze nikt nie odkrył mojej odmienności. Przynajmniej tam mam jako takie normalne życie. Tak, podkreślam: jako takie. Dziwna, wariatka, walnięta, bezczelna, „zbyt szczera”, mająca niewyparzoną gębę, z tupetem…większość ludzi tak mnie określa, ale jakoś mnie to nie rusza. Mam gdzieś to co inni o mnie myślą…Chyba. A dlaczego tak jest? Bo jestem inna, odmienna, niby niepozorna i przeciętna, a jednak coś ze mną nie tak… Fachowo rzecz ujmując można określić to zjawisko jednym słowem: Nadnaturalna.
   Oprócz najbliższej rodziny jedna osoba wie, o moich nadprzyrodzonych mocach. A jest nią moja najlepsza i chyba jedyna prawdziwa przyjaciółka. Podziwiam ją za to, że jeszcze ze mną wytrzymuje. ( Ta… mam ciężki charakter… i to bardzo). Oczywiście znając moje szczęście, poszłyśmy do innych szkół i widujemy się teraz tylko raz w tygodniu przez niecałe dwie godziny, gdzie i tak nie możemy swobodnie pogadać.
    Zapomniałabym o najważniejszym! Miałam…hm, wirtualnego znajomego na czacie, z którym pisałam codziennie, o wszystkich głupotach, od jakiś trzech lat...? Wiem, to dziwne i nieodpowiedzialne. Nie zdawałam sobie sprawy jak ważną rolę odegra w moim życiu. Ale o tym sami się przekonacie.
      Coś się rozgadałam za bardzo… Dobra, już przechodzę do właściwej historii.

     Moja prywatna, wewnętrzna rewolucja zaczęła się 13 lutego, zimą półtora roku temu. Dzień wcześniej spadł pierwszy śnieg. Pamiętam to jak wczoraj. ( A ja nienawidzę śniegu i tej pory roku, więc klęłam cały czas pod nosem przedzierając się przez zaspy ).Byłam wybitnie zmęczona, ale nie fizycznie, tylko psychicznie.
    Zaczęło się rano, gdy jechałam do szkoły tramwajem. Oczywiście, ledwo co udało mi się do niego wsiąść. Na każdym przystanku musiałam szybko wysiadać, żeby przepuścić innych. Ludzie zepchnęli mnie na schody i jechałam przygnieciona do szyby w drzwiach, torbą jakiejś paniusi w futerku, na ogromnych szpilkach. Po kolejnych czterech przystankach, zrobiło się względnie „luźno”. Znaczy się… mogłam stanąć przy rurce koło drzwi nie narażając się na wypadniecie z pojazdu, gdy stanie on na przystanku. Kiedy zatrzymaliśmy się po raz kolejny, postanowiłam przylgnąć do ściany i nie wysiadać również dlatego, że inni pasażerowie mnie przyblokowali i nie mogłam wykonać najmniejszego ruchu. Wtedy jakiś koleś zaczął się przepychać koło mnie, do wyjścia (pomijając fakt, że był grubości trzech mnie…) Stanął mi na nogę i rył się dalej. Babcia, która stała przede mną już wysiadła, z przeciwnej strony przeciskał się mężczyzna z psem, a po swojej lewej miałam kobietę z wózkiem. Zacisnęłam mocno zęby, krzywiąc się, natrącana przez innych. Koleś, ten, który do najchudszych nie należał, przepchał się wreszcie koło mnie i wysiadł z tekstem:
„- Stanie, jak ten kloc w przejściu i się nie ruszy dziewucha!”- fuknął do mnie, cały czerwony na twarzy.
„- Co za niewychowana młodzież, w tych dzisiejszych czasach”- rzuciła kobieta z wózkiem.
„- Ale każdy cywilizowany człowiek to też umie przepraszam powiedzieć!”- usłyszałam chłopięcy głos gdzieś przed sobą. Szukając jego źródła zobaczyłam chłopaka, który chodził do równoległej klasy w mojej szkole, nie wiedziałam jak się nazywał. Kojarzyłam go jedynie z widzenia, mieszkał chyba na moim osiedlu. Miał na sobie swoją charakterystyczną, jaskrawą zieloną kurtkę, na głowę zaciśniętą czarną czapkę, spod której wystawały niesforne kosmyki karmelowych włosów. Twarz miał jak zawsze pogodną. W każdym razie, chodzi o to, że jeździł zawsze tym samym ( i o tych samych godzinach) tramwajem i autobusem co ja.
„- Jeszcze będzie pyskował gówniarz!”- prychnął facet z psem. Dodał coś jeszcze, ale już tego nie słyszałam, bo drzwi się zatrzasnęły, a tramwaj ruszył dalej.
Spróbowałam nawiązać kontakt wzrokowy z chłopakiem, który odezwał się w mojej obronie, a kiedy mi się to udało podziękowałam mu bezgłośnie, poruszając tylko wargami. Uśmiechnął się niepewnie w odpowiedzi i wzruszył ramionami. Chyba chciał do mnie podejść, ale tłum mu w tym przeszkadzał.
    Udało mi się dotrzeć do szkoły w jednym kawałku, ale tego dnia nie widziałam się już z chłopcem z tramwaju. Lekcje były dosyć znośne, no może prócz dwóch pierwszych, na których dosłownie zasypiałam, a że na trzeciej godzinie miałam mieć test z niemieckiego postanowiłam kupić sobie kawę w automacie, na rozbudzenie, co okazało się błędem. Gdy tylko wyciągnęłam napój z wnęki i ruszyłam pod klasę, jeden ze szkolnych osiłków podstawił mi nogę … A kiedy się potknęłam i wylałam kawę na siebie, chrząknął z głośnym pokraka, między kaszlnięciami. A co było najgorsze w tej sytuacji? Wszystko widział koleś, w którym bujałam się od trzech lat… i, który chodził od miesiąca z moją koleżanką… (boli), a jeszcze bardziej zabolało, gdy zobaczyłam jak się ze mnie śmieje. Już mniejsza o to, że poparzyłam się kawą i miałam teraz mokre poplamione ciuchy! Mogłabym przysiądź, że nie zdawał sobie sprawy z tego, że istnieję aż do tego dnia.
Udało mi się stłamsić frustrację, która zastąpiła teraz złość. W przypływie nowej fali gniewu, spotęgowanej upokorzeniem wzięłam resztkę kawy, podeszłam spokojnie do osiłka, który podstawił mi nogę i bez słowa z ironicznym uśmiechem na twarzy wylałam mu resztę napoju na głowę. Warto było. Choćby nawet dlatego by usłyszeć jego pisk i zobaczyć jak leci z wrzaskiem do łazienki. Po tym co zrobiłam zapadła cisza. Nikt się nie śmiał, a ja ukłoniłam się jeszcze na zakończenie całej tej scenki przed resztą uczni.
- I dziękuję za oklaski- rzuciłam półgębkiem, po czym odwróciłam się od gapiów i poszłam unosząc do góry głowę.
    Konsekwencje nie były już takie ciekawe. Zostałam wezwana do dyrektorki, ukarano mnie obniżeniem oceny z zachowanie, ale to wszystko da się odrobić i kazano mi przeprosić tą łajzę na długiej przerwie (oczywiście, tego nie zrobiłam). Jednak, dyrektorka była na tyle łaskawa, żeby nie powiadamiać moich rodziców. Na całe szczęście...
   Przetrawiłam test z niemieckiego, nawet nie była taki trudny, całą matematykę przesiedziałam w sekretariacie słuchając wywodów na temat mojego postępowania. A na ostatniej godzinie była religia. Jak ja kocham te lekcje!!! Oczywiście ksiądz nie omieszkała nie rzucać jakąś ripostą pod moim adresem, co jakieś osiem minut, ale nie traktuję tych uwag, jako bardzo zgryźliwe. Chyba ksiądz jest jedynym nauczycielem, który mnie lubi, choć już nie raz dałam mu w kość.
     Teoretycznie zakończyłam już swój szkolny dzień, ale poza szkolny budynek nie wyszłam jeszcze przez następne trzy godziny. Dlaczego? Przez moje ulubione próby do nieokreślonej godziny. Wychowawczyni wciągnęłam mnie do kółka teatralno- literackiego i przygotowujemy akademię z okazji święta zakochanych. Jak ostatnio, odstałam monolog na dwie strony A4 (milutko)... Jakoś udało mi się ogarnąć tekst, ale mojej wychowawczyni nie wystarczą próby od trzech tygodni, dzień w dzień, więc na generalnej przemaglowała mnie wyjątkowo dokładnie. Mam wrażenie, że bała się, że na forum szkoły wyskoczę jej nagle z jakimiś zwrotami, nie zawartymi w jej scenariuszu.
     W końcu udało mi się wyrwać do domu, co wcale nie było najlepszą alternatywą, bo jak się okazało miałam osiem nieodebranych połączeń od mamy… Oddzwoniłam. Czasem nie mogę zrozumieć mojej matki, serio… Albo kompletnie się mną nie interesuje, zostawia samą sobie, albo jest nad opiekuńcza. Wysłuchałam dziesięciominutowego kazania, na temat tego jaka jestem nieodpowiedzialna, że nie może tak być, że ja nie odbieram telefonu, jak ona ma mi ufać, przecież się o mnie denerwuje i martwi (jak sobie o mnie przypomni…). Dlaczego ja  się do niej nie odzywam, a tak naprawdę nie wypuszczam komórki z ręki, ciągle sms’ uje, piszę na czacie, a połączenie od niej odebrać to nie łaska! (Kurde, zawsze nachodzi na mnie, jak mam telefon w ręce, a tak naprawdę, nie używam go za często). Nie dała mi wykrztusić słowa i zakończyła rozmowę mówiąc coś w stylu: „Zastanów się teraz na sobą i pomyśl jak ja się czuję w takiej sytuacji. Oczekuję refleksji. Przepraszam tu chyba nie wystarczy!” i się rozłączyła. Stałam chwilę na przystanku czekając na swój autobus i zastanawiając się nad sensem mojego życia. Po co, ja w ogóle żyję? Po co mi to wszystko? Dlaczego muszę być główną postacią w tym thrillerze, który reżyseruje los? Czy choć raz coś nie mogłoby być proste? Widać nie. Nie dla mnie.
    Po chwili podjechała moja linia i wsiadłam do pustawego autobusu. Jak zawsze włożyłam słuchawki i zaciągnęłam czapkę mocno na głowę. Włączyłam pierwszą lepszą piosenkę z mojego telefonu, pogłośniłam na fula i marzyłam tylko o tym, by móc wpaść do domu, zatrzasnąć się w swoim pokoju i położyć na dywanie, wgapiając w niebo, przez wielkie okna dachowe. Dopiero po chwili przypomniałam sobie, że okna przykrywa mi gruba warstwa śniegu. Za to też nienawidzę zimy. Nawet głupia pora roku odbiera mi tą przyjemność, jaka jest wpatrywanie się w gwiazdy.
   Jechałam standardowo, około dwudziestu minut na swoje osiedle, gdzie autobus kończył kurs. Wyskoczyłam z niego jako pierwsza, prosto w brudny śnieg. Na polu było już całkiem ciemno, gdy przedzierałam się przez zaspy. Gdy siedziałam w pojeździe zaczęło sypać. Lodowaty wiatr duł mi teraz prosto w twarz mrożąc policzki. Kroczyłam nieodśnieżonym chodnikiem prosto do swojego bloku. Zapomniałam dziś rękawiczek, a nawet po włożeniu rąk w kieszenie kurtki palce mi kostniały. Normalnie to dojście z pętli pod moja klatkę zajmuje mi jakieś cztery- pięć minut, ale tym razem zajęło mi drugie tyle. Przemarzłam cała na wskroś i ze strachem stwierdziłam, że odmroziłam sobie dłonie, bo straciłam czucie w palcach. Z trudem stawiałam opór śnieżnym podmuchom, które spychały mnie do zasp. Łydki zaczynały mi się pomału trząść, a po plecach coraz częściej przebiegały mi dreszcze. Zaczęłam rozczulać się nad sobą i z trudem powstrzymywałam łzy, które i tak zamarzłyby mi na policzkach.
    Po wielu trudach dotarłam do swojej klatki. Wystukałam kod na domofonie i szarpnęłam drzwi, by szybko wskoczyć do środka. Teraz niewiele pamiętam. Wyłączyłam się i odcięłam od rzeczywistości, gdy tylko nacisnęłam klamkę swojego mieszkania.
     Krzyk.
     Siostra.
     Wkurzona mama.
     Półgodzinny monolog taty.
     Moje milczenie.
     Otrzeźwiła mnie dopiero groźba matki, że jeśli zachowam się tak nieodpowiedzialnie po raz kolejny, jeżeli nie będę informować ją gdzie jestem (a od kiedy ją, to do cholery obchodzi!), przestanie mi ufać i będzie musiał mnie jeszcze bardziej kontrolować i mogę zapomnieć o przefarbowaniu włosów! Powiedziała, że sama ją zmuszam do ograniczenia mnie. Nie mogłam pojąć o co takie wielkie halo! Co ja takiego zrobiłam? Nie odebrałam telefonu! I co do tego mają moje włosy! Chyba szukała pretekstu do tego, by mi jednak tego zabronić. No można powiedzieć, że wymusiłam na niej te czerwone końcówki, ale ona i tak postawiła mi ultimatum, że zmywalną farbą i dopiero na wakacjach. Zgodziłam się na ten kompromis, jednak nie mogłam zrozumieć, dlaczego po tygodniu szantażowała mnie pod tym pretekstem! Nie omieszkałam jej powiedzieć co myślę o takich metodach wychowawczych i wybiegłam na górę do swojego pokoju, w którym zatrzasnęłam się bezczelnie, włożyłam duże słuchawki i wydarłam swój szkicownik z szuflady. Nie wiem czemu, ale narysowałam załamaną, płaczącą anielicę, która chowa głowę między kolanami. Często mam takie dziwne pomysły, jeśli chodzi o rysunki. Kiedy skończyłam zamknęłam zeszyt jednym szybkim ruchem i wrzuciłam go z powrotem do szuflady. Miałam wrażenie, że moja nadnaturalność zaczyna wzbierać w moim sercu i rozlewa się po całym ciele ciepłym dreszczem. W ustach poczułam metaliczny posmak, a na dłoniach osiadła mi mgiełka rdzy. Szybko stłumiłam uczucia i nadnaturalność dała mi spokój.
    Gdy ochłonęłam wzięłam do ręki telefon i zalogowałam się na czacie. W sekundzie, jak na zawołanie dostałam pierwszą wiadomość od Leosia2000. Tak, właśnie z nim piszę od tylu lat. W sumie wiem o nim tylko pobieżne sprawy, takie jak to, że ma na imię Leon i przepada za zdrobnieniem Leo, a także, że jest moim rówieśnikiem i mieszka gdzieś w moim mieście. Nie wiem, czy mu wierzyć, więc w sumie nic mi to nie daje. Jednak ja mu jeszcze nie zdradziłam swojego imienia, ani wieku itp. Tak naprawdę on też nie wie o mnie nic.
Cześć, jak życie?- zadał mi pierwsze pytanie
Przepieprzone…- odpisałam i wstawiłam smutną buźkę (no, dobra może użyłam troszeczkę innego słowa, ale przekaz był ten sam).
Co jest? Aż tak źle?- po chwili wyświetliła się kolejna informacja od niego.
Może i bywało gorzej, ale cudownie też nie jest- odstukałam szybko.
U ciebie to chyba nie nowość, nie? No dajesz. Jestem ciekaw, co tym razem- przeczytałam jego następną wypowiedź. Chwilę się wahałam co mu napiszę, ale w końcu zdecydowałam się streścić mu incydent z kawą i kłótnię z rodzicami.
Auć. Ale myślę, że powinnaś się cieszyć, że mama się tobą przejmuje- odpisał po chwili.
Zawsze narzekasz, że brakuje ci bliskości tej drugiej osoby, że twoje sprawy są zrzucane na drugi plan- dodał szybko, w drugiej wiadomości, pod rząd.
Ale nie w takim sensie! Ona…to co innego. Brakuje mi osoby, której mogłabym się zwierzać. Rozumiesz? Kogoś bliskiego, ale nie z rodziny, komu mogłabym się wypłakać na ramieniu!- zaczęłam się plątać we własnej wypowiedzi.
Więc masz mnie, nie? Rozchmurz się! Jutro są walentynki!- próbował mnie pocieszyć.- Na pewno dostaniesz mnóstwo kartek!
Haha. Ja i walentynki? To nie idzie w parze- odpisałam mu.
Przesadzasz! Czekaj… możemy porozmawiać później? Brat próbuje wywarzyć drzwi do mojego pokoju. Idiota…Muszę spadać! Pa!– dostałam już ostatnią informację, po czym Leo był już niedostępny. Również się wylogowałam i z powrotem włożyłam słuchawki. Muzyka to mój prywatny narkotyk, który uzależnia w ogromnym stopniu.
   Nie zeszłam już tego dnia na dół. Umyłam się w swojej łazience na piętrze i poszłam spać nie jedząc kolacji.
    Rano zwlokłam się na parter, do kuchni. Atmosfera w mieszkaniu nie była przyjemna, mama już wyszła do pracy, a tata całe śniadanie próbował mnie przekonać, bym przeprosiła mamę za swoje wczorajsze zachowanie. Ale tym razem nie miałam zamiaru przepraszać, jako pierwsza. Zawsze to ja jestem tą winną i to ja muszę wysuwać pojednawczą dłoń. Ale tym razem nie. Nie chcę. Przejdzie i jej i mi… prędzej czy później.
    Wyszłam z nienajlepszym usposobieniem do szkoły. Jak co dzień przejechałam się miażdżona w tramwaju, ale dziś wysiadłam już na każdym przystanku, bez wyjątku, żeby nikt więcej się mnie nie czepiał.
  Na szkolnym korytarzu wszystkie laleczki obrzucały mnie zawistnymi spojrzeniami, po wczorajszym numerze z kawą, co poprawiło mi samopoczucie.
     Lekcje był nawet znośne. Na chemii mało co nie wydała się moja nadnaturalność, bo magnes nauczyciela zaczął szwankować, gdy tylko się do niego zbliżyłam. Substancje, z którymi eksperymentowaliśmy zaczęły dziwacznie reagować, a ja schudłam z pięć kilo z samych nerwów! Na szczęście nikt nie przypisywał mi winy i nie zwrócono uwagi na moje dłonie, pokryte rdzą. Zawsze gdy ponoszą mnie emocje rdza się ujawnia, nie mam pojęcia dlaczego, tak jest.
     Na ostatniej godzinie była akademia. Poszło z górki i olałam wszystkie wymalowane landrynki, które mnie wygwizdały, kiedy tylko wyszłam na środek. Pokazałam im w dobitny sposób, że gardzę nimi i ich reakcjami, co trochę je zgasiło.
    Gdy już było po wszystkim, a ja byłam wolna, powlokłam się na przystanek niechętnie wracając do domu. Powłóczyłam powoli noga za nogą, kiedy zobaczyłam mój autobus, po drugiej stronie skrzyżowania podjeżdżający na postój. Zaraz uciekłby mi z przed nosa, a dobrze wiedziałam, że następny mam za ponad pół godziny, wiec rzuciłam się biegiem do świateł. Rozejrzałam się szybko po jezdni i nie czekając na zielone przemknęłam przez pasy. Ludzie jeszcze wysiadali z autobusu, więc miałam szansę zdążyć. Od pojazdu dzieliło mnie raptem dwadzieścia metrów, zobaczyłam jak wsiada do niego ostatnia osoba, mianowicie chłopak, który odezwał się za mnie w tramwaju. Zawahała się gdy mnie zobaczył. Udałoby mi się do niego dogonić, gdybym się teraz nie pośliznęła i nie wywinęła do góry nogami na śniegu, obijając boleśnie kość ogonową i uderzając głową w ziemię. Nie wstałam. Poddałam się. Zignorowałam autobus i wszystko pozostałe. Mogłabym tak leżeć na chodniku z rozwalonym łokciem i czekać aż śnieg mnie zasypie, gdyby nie ktoś, kto postanowił mi pomóc.
- Nic ci nie jest?!- dotarł do mnie znajomy, chłopięcy głos. Po chwili klęczał przy mnie na śniegu chłopak z tramwaju. Poznałam go po jego charakterystycznej kurtce, którą zawsze miał na sobie i śmiesznie rozczochranych włosach. Chwile miałam mroczki przed oczami, więc jego twarz mi się rozmywała. Potrząsnęłam głową i usiadłam chwiejnie.
- Wszystko dobrze- bąknęłam niemrawo.- Nie wsiadłeś?
- Zrezygnowałem, jak zobaczyłem, że się przewróciłaś. Leżałaś chwilę bez ruchu- odpowiedział podciągając mnie za ramie. Wstałam z jego pomocą i poszliśmy w milczeniu na przystanek. Rozmowa kompletnie się nie kleiła, więc po tym jak zadał mi kilka pytań, zaniechaliśmy szukania tematu do pogawędki.
     Było mi zimno. Zaciągnęłam czapkę mocniej na czoło i czekałam dalej w ciszy. Chłopak nie zważając już na moje towarzystwo, wyciągnął komórkę i zaczął chyba w coś na niej grać. Poszłam w jego ślady i wyciągnęłam z kieszeni telefon, tylko, że ja pierwsze co to zalogowałam się na czacie, z nadzieją, że Leon będzie dostępny. I nie zawiodłam się, nie zdążyłam jeszcze ułożyć treści wiadomości, którą chciałam mu wysłać, a on już mnie wyprzedził i wysłał mi:
Hejka, jak tam walentynki? No, przyznaj się ilu adoratorów wyznało ci miłość- i uśmiechnięte buźki na dwie linijki.
Właśnie miałam do ciebie napisać. Jak walentynki? Nijak…- odpisałam mu szybko.
A ty komuś wysłałaś laurkę? Przyznaj się - odczytałam po chwili.
Nikomu. Nie miałam do kogo pisać. Bo co? Wyślę walentynkę kolesiowi, który chodzi z moja koleżanką i do wczoraj nie miał pojęcia, że po świecie chodzi taka ofiara losu jak ja?- zanim wysłałam mu tą odpowiedź zawahałam się, ale co mi szkodziło.
Skąd ja to znam?
Nie wiem, też jesteś nieszczęśliwie zakochany???- może to i było wścibskie, ale taka odpowiedź sama mi się nasunęła.
Coś w ten deseń. Wyobraź sobie, że od jakichś dwóch lat podoba mi się pewna dziewczyna, a ona nawet nie zwraca na mnie uwagi, chociaż chodzi do tej samej szkoły, mieszka na tym samym osiedlu i jeździ ze mną codziennie autobusem. A ja się boję do niej zagadać. Pajac ze mnie, nie?- dostałam po dłuższej chwili informację. Przeczytałam ją kilkakrotnie nabierając dziwnych, niedorzecznych podejrzeń. Poczułam ucisk w żołądku, gdy do mnie dotarło, kim może być mój Leoś2000. Nie potrafiłam odrzucić od siebie tej myśli, ale fakty się pokrywały. Spojrzałam chyłkiem na chłopca, który sterczał koło mnie na przystanku, wpatrywał się w dal i przybrał nieobecny wyraz twarzy. W dłoni cały czas kurczowo ściskał telefon.
Boli, wiem... A tak odbiegając od tematu: gdzie ty teraz jesteś?- zapytałam go o to, żeby się upewnić, że moje chore podejrzenia są błędne.
Czekam na przystanku, na autobus, a co?- odpisał mi pytaniem wstawiając zdziwiona minkę na końcu.
Co za zbieg okoliczności, ja też! A na jakim przystanku jesteś?- wysłałam mu to bez głębszego namysłu, mógł się dziwić po co mi to wiedzieć, ale w tym momencie, chłopak czekający obok mnie drgnął i wstał z ławki wychodząc przed przystanek i sprawdzając tabliczkę. Wstrzymałam oddech. On wziął szybko telefon i zaczął stukać w klawiaturę, po sekundzie dostałam wiadomość od Leona:
Na Stoczniowców. A ty?
Ja też…-odpisałam mu bez zawahania.
          
     Właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że tego jedynego, z którym mogę dziś być i opowiadać wam tą historię, miałam cały czas pod nosem. 

_________________
Długaśna i nudna. Ale miałam jakąś wewnętrzną potrzebę, żeby to wrzucić. Mam nadzieję, że troszeczkę się wam spodobało :) * A za tytuł posłużył mi bardzo trafny cytat z " Małego Księcia "...

16 komentarzy:

  1. Walentynki... brry! Nie nawidzę ich.
    Ha, znowu pierwszy! :D całkiem fajne. I błędów mniej. Przyznaj się, skupiłaś się przy pisaniu ;)
    No tak, błędy. Te co zwykle, ze zmianą rodzaju. Przecinki postawione w absurdalnych moim zdaniem miejscach (chociaż tego akurat nie powinienem się czepiać bo sam często daję przecinki żeby narzucić sposób czytania pewnych zdań). No i ostatnie. "[...] Tola śiamto" - siamto, Freedom, siamto. Nie śiamto :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja od lat nie obchodzę walentynek (bo nie mam z kim) i świętuję jutrzejszy Dzień Singla! Choć przyznam szczerze znudziło mi się już obchodzenie tego całego 15.02.!!! :/ Matko, jak mi się marzy taki Leoś... Ale, dobra już cię nie zanudzam swoimi pragnieniami...
      Właściwie to kompletnie nie skupiałam się podczas pisania, poszłam na kompletny spontan i po prostu wcisnęłam do tego opowiadania wszystko to co tak wyprowadza mnie z równowagi w moim życiu. Nie wiem, czy zauważyłeś w jednym miejscu jest kilka zdań w cudzysłowach, nie tylko opisując tą sytuację opierałam się na własnych przeżyciach. (Wiesz, co mam na myśli, nie?)
      Tja... Interpunkcja. Moja pięta Achillesa. I to pieprzone " siamto"... XD

      Usuń
    2. Taaak... interpunkcja, ortografia... Kto to wymyślił?! Kiedy już zostanę wszechwładcą wszechświata zlikwiduję to szataństwo... Albo nie, skoro ja musiałem się z tym męczyć to przyszłe pokolenia też będą musiały :P
      No tak, zauważyłem, ale nie zwróciłem na to szczególnej uwagi. Skupiłem się raczej na treści samego opowiadania.
      Tak, pragnienia... Czasami żałuję, że nie jestem takim wiedźminem... Oni nie mieli uczuć. To musiało być bardzo wygodne. Czytałaś "Wiedźmina"? Genialna seria.
      Tak, wiem o co chodzi. Też czasem wzoruję się na własnych przeżyciach. Nawet większość bohaterów moich opowiadań i książek (przynajmniej tych starszych części, bo w nowych staram się ograniczyć wprowadzanie kolejnych bohaterów) jest wzorowanych na ludziach, których znam.
      A walentynki to chyba najgłupsze święto jakie jest... Dzień Singla to walentynki dla samotnych. Czyli też głupie święto. Oczywiście, to tylko moja opinia.

      Usuń
    3. Nie czytałam, ale mam zamiar zabrać się za tą serię w bliżej nieokreślonej przyszłości ;)
      Ale pomyśl, Sagi, jaki by był świat bez uczuć? Osobiście uważam, że chu****... Ale to moja opinia. Po każdym upadku wstaje się silniejszym. Ludzie nas ranią i co z tego? Osobiście nauczyłam się takich ludzi olewać. Jasne, nie jestem jakaś bezduszna, przeżywam, jak każdy. Czasem bardzo ciężko się podnieść i unieść głowę, wiem aż za dobrze. Ostatnio doszłam do wniosku, że nie czerpie zbyt wielu przyjemności z życia, że nie funkcjonuję dla siebie tylko dla innych. Jednak jest parę rzeczy, które pchają mnie do przodu :) Są też chwile, których się na zapomina. A szczęście, radość itp.? To nie jest istotne?

      Usuń
    4. Może i tak... Ale kiedy ciężko jest się podnieść chciałoby się pozbyć uczuć. W takich wypadkach nie myśli się tak jak wtedy, kiedy wszystko jest ok. A przynajmniej ja tak mam.

      Usuń
    5. Też tak mam... ;) Te momenty, w których upadasz... zakrywasz twarz dłońmi, myślisz, że życie jest bez sensu, zastanawiasz się co zrobiłeś źle i nie masz ochoty wstawać? A potem czujesz jak staczasz się coraz niżej i coś w tobie pęka... wtedy zrywasz się z ziemi i chcesz pokazać wszystkim, że stać cię na więcej i jesteś jeszcze czegoś wart? Nadzieja i wiara. Jeszcze to nam zostaje :)

      Usuń
    6. Tak... na szczęście nadzieja kona ostatnia... co do wiary, czasem zastanawiam się, czy to ma sens. W co ja właściwie wierzę? Czym jest ta wiara? Dokąd to wszystko w ogóle zmierza?
      Czasem nie umiem wstać. Wtedy leżę i kwiczę (tak, ***** kwiczę! A nie jak ktoś tam pisał... ). I szukam czegoś, co pozwoli mi wstać, pomoże zapomnieć. Bo sam nie dam rady.

      Usuń
    7. Wiesz w co ja wierzę? W sprawiedliwość, której nie ma na świecie, a tak bardzo jej mi brakuje! W to, że kiedyś uda mi się gdzieś wyrwać, poczuć się wolną! Freedom...
      Ja najczęściej muszę się sama motywować do dźwignięcia się ziemi po upadku. Ale nigdy nie zapominam. Nie potrafię. Bo brakuje mi jeszcze jednego... miłości. Wiem, cholernie głupie, ale czasem potrzebowałabym kogoś, kto właśnie pomoże mi wstać i rozpaczliwie szukam takiej osoby, a jej nigdy nie ma w pobliżu...

      Usuń
    8. To wcale nie jest głupie. "Everybody needs somebody to love" (tylko nie mów że nie znasz Blues Brothers!)... Ja kiedy nie ma nikogo, kto mógłby mi pomóc, siadam przed komputerem. I gram. W BFa, w GTA, w Wiedźmina i inne tego typu gry. Spróbuj tak zrobić. To pomaga. Na krótko, ale zawsze.
      Ja już chyba w nic nie wierzę. Wszystko po kolei okazuje się kłamstwem albo wytworem wyobraźni. Ja już chyba nie mam w co wierzyć. Straciłem wiarę.

      Usuń
    9. Jak mogłabym nie znać?! ;)
      Straciłeś wiarę? W tym to już chyba nie potrafię ci pomóc... Nawet nie wiem jak...

      Usuń
    10. Nie da się... Z tym muszę sobie poradzić sam... Zresztą, już nie pierwszy raz.
      Dobrze, że znasz ;)

      Usuń
  2. Hahaha bardzo fajny, poprawił mi humor. Ja też jutro obchodzę dzień singla. :( Zauważyłam błąd, ale już się nie będę czepiać. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, szalona, za pozytywny komentarz i za nie wytykanie mi błędów. W końcu gdybyś zaczęła je wymieniać zabrałabyś pracę mojemu kochanemu Sagi' emu! A poza tym, ja i brak błędów... to nie idzie w parze. Popełniam błędy na każdym kroku, niestety... :(

      Usuń
    2. Szalona romantyczna, proszę, nie odbieraj mi roboty! Nie chcę być bezrobotnym... :c

      Usuń
  3. O raaany ale to było słodkie *w*!
    Matka może i jest starą głupią jędzą, bo nawet moja o takie coś wielkiego halo mi nie zrobi ;-;
    A historia ma w sobie to coś :3 mówi, że otaczają nas ci, których potrzebujemy, a niekiedy nie potrafimy tego nawet dostrzec c:
    Zdecydowanie trafiła mi w serducho :D
    A bohaterka trochę mnie przypomina, też nie da sobie zajść za skórę. Dobrze że wylała kawę na tego młokosa! Tyle że nauczyciele jak zwykle czepiają się nie tej osoby, ehh :/
    No mnie się podobało :3
    Ściskam ♥

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wielkie, dzięki! ;) Miło mi, że ci się podobało. Dzięki za pozytywny komentarz ^_^
      Pozdrawiam!

      Usuń