Sagi jest bardzo aktywny na naszym blogu (bardziej chyba niż ja, autorka). Tak więc kolejna jednorazówka od niego pojawia się tutaj i jest do waszej dyspozycji ;) Mam nadzieję, że spodoba się wam tak samo jak mnie :3
''CHCĘ TYLKO...''
20
maja 1965 roku, Wietnam.
Biegłem. Miałem na sobie mundur w kolorach
całkiem dobrze maskujących mnie w dżungli; długie, rozpuszczone włosy w czarnym
kolorze powiewały za mną w rytm szybkich kroków. W spotniałych dłoniach
ściskałem karabin SKS, który otrzymałem tuż po wstąpieniu w szeregi armii kilka
tygodni temu.
Oddychałem ciężko, z trudem łapiąc każdy
oddech. Płuca piekły mnie niemiłosiernie, gardło i usta miałem wyschnięte,
niczym piasek na Pustyni Libijskiej; przed oczami przebiegały mi ciemne plamy,
zawężające moje pole widzenia; ledwo stawiałem kolejne kroki, nogi miałem
niczym wytopione z ołowiu.
Ale biegłem nadal. Słyszałem podążających
tuż za mną, nawołujących się między sobą żołnierzy. Czułem ich oddechy na
karku. Byli niezmordowani. Ścigali mnie od kilkunastu minut, nie zgubili mnie w
dżungli, nie zostali w tyle. Lawirowałem między drzewami, zmieniałem kierunek.
Ale nie dawałem rady im uciec. Byli coraz bliżej. Nie dawali ani chwili
wytchnienia.
Przypomniałem sobie, co generał powiedział
kiedyś nam, nowym żołnierzom. „Możecie ich wykończyć z zaskoczenia. Nie
spostrzegą się, jak ich napadniecie i zabijecie. Ale strzeżcie się, bo jeśli
raz wpadną na wasz trop, nie odpuszczą, dopóki was nie dopadną i zabiją. Albo
dopóki sami nie zginą.” Teraz widziałem, co miał na myśli. I, że miał rację.
Tych szaleńców nie obchodziło to, że jestem tylko jednym, samotnym żołnierzem.
Albo właśnie to ich motywowało.
Byli coraz bliżej. Nie miałem szans im
uciec. Byłem zbyt zmęczony. Ta ucieczka nie miała sensu, ale kontynuowałem ją.
Ja nigdy się nie poddaję. Prędzej popełnię samobójstwo, niż zgodzę się wpaść do
ich niewoli. Już ja wiem, co oni robią z jeńcami. Kiedyś dopadli mojego brata i
kuzyna… Nie, nie dam się tak zabić. Nie dam się żywcem spalić w piecu hutniczym
ani wrzucić do maszyny do mielenia mięsa!
Potknąłem się, poleciałem na twarz, karabin
wbił mi się boleśnie w klatkę piersiową. Szybko zerwałem się z ziemi i rzuciłem
do dalszego biegu, wciąż ściskając broń, mimo rozrywającego bólu w prawej dłoni.
Przez głowę przemknęła mi myśl, że mogłem pogruchotać sobie kości, jednak
pomysł ten zniknął równie szybko jak się pojawił: byłem zbyt zmęczony, by
zastanawiać się nad takimi rzeczami. Mój mózg odmawiał współpracy i
jakiegokolwiek logicznego myślenia, pozostały mi tylko instynkty i odruchy.
Skręciłem ostro w lewo, odbijając z
poprzedniego kierunku. Nie miałem pojęcia, dokąd biegnę. Nie wiedziałem, gdzie
jestem. Nie znałem okolicy, straciłem rachubę czasu, który trwała ta ucieczka.
Wiedziałem tylko, że nie mogę zawrócić, ani zatrzymać się. Że nie mogę się
poddać, tak jak zrobili to moi towarzysze z oddziału. Nie oddam się w niewolę!
Słyszałem strzały, krzyki i nawoływania.
Coś wybuchło za moimi plecami, ktoś krzyknął z bólu, ktoś wrzeszczał, prosząc o
pomoc. Ja biegłem dalej, nie zważając na żadne odgłosy. Zrozumiałem jednak, że
ścigających mnie żołnierzy ktoś (albo coś) zaatakował. Przyspieszyłem więc
jeszcze bardziej, ciągnąc energię z ostatków sił, które mi pozostały,
wykańczając ostatnie rezerwy.
Za co oni nas tak nienawidzą? Czemu nas
najechali? Czemu nie zostawią nas w spokoju? Co my im zrobiliśmy? Dlaczego
wtrącają się w nasze sprawy?! To przecież nie ich sprawa, kto rządzi w naszym
kraju. Zostawcie nas w spokoju! Wracajcie do siebie! Do swojego kraju i swoich
rodzin! Co, nie macie do czego wracać? Czy nikt ani nic was nie czeka we
własnym kraju? Co tu robicie? Czemu wyżywacie się na nas za wyrządzone wam
krzywdy?!
Strzały stawały się częstsze, krzyki
rozpaczliwsze, jednak wszystko to stopniowo stawało się coraz odleglejsze, a w
końcu słyszałem już tylko echa dalekiej walki. Zwolniłem nieco, korzystając z
chwili, by złapać oddech. Wydawało mi się, że za chwilę wypluję płuca. Przez
dłuższą chwilę pawie nie mogłem oddychać po tym szaleńczym biegu. Wlokłem się
noga za nogą, próbując odzyskać choć część sił, a jednocześnie nie śmiejąc
całkiem się zatrzymać.
Gdy tylko odzyskałem i uspokoiłem oddech,
znów ruszyłem biegiem przed siebie. Zdawało mi się, że znów słyszę za sobą
odgłosy pogoni, jednak nie byłem pewien, czy nie popadłem w paranoję. Za każdym
razem, kiedy oglądałem się za siebie, widziałem biegnących za mną żołnierzy.
Nie wiedziałem, czy są tam naprawdę, jednak przyspieszałem, nie zważając na
piekące płuca, obolałe mięśnie i naciągnięte ścięgna. Rozpaczliwa chęć
przetrwania brała górę nad zdrowym rozsądkiem.
Po raz kolejny potknąłem się i upadłem.
Zrywając się z ziemi zerknąłem przez ramię. Zobaczyłem ich wyraźnie,
uzbrojonych w M14 i M16. Już nie miałem złudzeń – wrócili na mój trop i znów
mnie dopędzili.
W odległości kilkuset metrów przed sobą
ujrzałem silne światło. Dżungla się kończyła, czekał mnie bieg przez otwartą
przestrzeń, na której nie mam szans. Ale nie zatrzymałem się.
Wolę zginąć, niż się poddać.
Chcę tylko być wolny. Nic więcej.
Wypadając z gąszczu, usłyszałem
charakterystyczny huk zbliżającego się śmigłowca. Najszybciej jak mogłem,
pędziłem przez łąkę, na której się znalazłem. Po chwili z dżungli za moimi
plecami wypadli żołnierze, z prawej strony nadlatywał tak dobrze mi znany Huey;
po obu stronach śmigłowca sterczały wycelowane w moim kierunku lufy ckm-ów.
Słońce świeciło jasno, na niebie nie było
najmniejszej chmurki.
Zatrzymałem się, wycelowałem karabin w swój
brzuch i nacisnąłem spust. Rozległ się suchy trzask. Załamałem się. To koniec.
Już nic nie uratuje mnie przed losem mojego brata i kuzyna…
Żołnierze otoczyli mnie, wycelowali w moim
kierunku swoje karabiny.
- Ja chcę tylko… - wyszeptałem,
wypuszczając z ręki bezużyteczną broń… - Chcę tylko…
Czas zwolnił swój bieg. SKS powoli opadał
na ziemię, a niebo zasnuwało się gęstymi, czarnymi, burzowymi chmurami. Gdy
karabin skończył swój niedaleki lot, rozległ się potężny grzmot, błyskawica
przecięła powietrze i uderzyła w lecący śmigłowiec. W tym samym momencie z nieba
runął grad. Z chmur spadały ogromne grudki lodu, w większości dorównujące
rozmiarami piłce do tenisa.
Trafieni nim żołnierze powoli osuwali się
bez przytomności (lub życia, nie sprawdzałem) na ziemię. Pilot stracił kontrolę
nad śmigłowcem, albo wystraszył się tak nagłej zmiany pogody, bo maszyna
zachwiała się w locie i wyrżnęła o podłoże, łamiąc płozy i orząc kadłubem
ziemię.
Tylko ja wyszedłem cało z gradobicia. Burza
zakończyła się tak nagle, jak się rozpoczęła; czas wrócił do poprzedniego
rytmu.
- Chcę tylko być wolny… - wyszeptałem w
końcu, gdy wszystko ucichło.
No wreszcie! :P
OdpowiedzUsuńDzięki ;D
UsuńZa co? ;)
UsuńZa to:,,No wreszcie!'' ;)
UsuńAch, no nie ma za co :D
UsuńJeśli zapodacie temat to mogę napisać jeszcze coś ;)
UsuńNie, nie nie, teraz ja muszę coś napisać ;) Rozdział jest w przygotowaniu :)
UsuńJa nie mogę? :(
UsuńDopiero jak ja napiszę...nie chce wyjść na beznadziejną autorke, która nic nie wrzuca...
UsuńDobrze, poczekam ;)
UsuńZapewne wrzucę go jeszcze dziś :)
UsuńA ja skończę jutro, w najlepszym wypadku...
UsuńTo czekam ;) (w szczególności jestem ciekawa, co wymyślisz...) :D
UsuńTak, też jestem tego ciekawy ;)
UsuńW końcu tematyka niecodzienna ;D
UsuńCodzienna dla mnie rok, dwa lata temu ;)
UsuńW takim razie DLA MNIE niecodzienna ;)
UsuńI na tym blogu niecodzienna ;)
Usuń