sobota, 22 lutego 2014

Jednorazówka od Sagiego van Cahear aep Reuel

Sagi jest bardzo aktywny na naszym blogu (bardziej chyba niż ja, autorka). Tak więc kolejna jednorazówka od niego pojawia się tutaj i jest do waszej dyspozycji ;) Mam nadzieję, że spodoba się wam tak samo jak mnie :3

''CHCĘ TYLKO...''

20 maja 1965 roku, Wietnam.         
     Biegłem. Miałem na sobie mundur w kolorach całkiem dobrze maskujących mnie w dżungli; długie, rozpuszczone włosy w czarnym kolorze powiewały za mną w rytm szybkich kroków. W spotniałych dłoniach ściskałem karabin SKS, który otrzymałem tuż po wstąpieniu w szeregi armii kilka tygodni temu.
     Oddychałem ciężko, z trudem łapiąc każdy oddech. Płuca piekły mnie niemiłosiernie, gardło i usta miałem wyschnięte, niczym piasek na Pustyni Libijskiej; przed oczami przebiegały mi ciemne plamy, zawężające moje pole widzenia; ledwo stawiałem kolejne kroki, nogi miałem niczym wytopione z ołowiu.
     Ale biegłem nadal. Słyszałem podążających tuż za mną, nawołujących się między sobą żołnierzy. Czułem ich oddechy na karku. Byli niezmordowani. Ścigali mnie od kilkunastu minut, nie zgubili mnie w dżungli, nie zostali w tyle. Lawirowałem między drzewami, zmieniałem kierunek. Ale nie dawałem rady im uciec. Byli coraz bliżej. Nie dawali ani chwili wytchnienia.
     Przypomniałem sobie, co generał powiedział kiedyś nam, nowym żołnierzom. „Możecie ich wykończyć z zaskoczenia. Nie spostrzegą się, jak ich napadniecie i zabijecie. Ale strzeżcie się, bo jeśli raz wpadną na wasz trop, nie odpuszczą, dopóki was nie dopadną i zabiją. Albo dopóki sami nie zginą.” Teraz widziałem, co miał na myśli. I, że miał rację. Tych szaleńców nie obchodziło to, że jestem tylko jednym, samotnym żołnierzem.
     Albo właśnie to ich motywowało.
     Byli coraz bliżej. Nie miałem szans im uciec. Byłem zbyt zmęczony. Ta ucieczka nie miała sensu, ale kontynuowałem ją. Ja nigdy się nie poddaję. Prędzej popełnię samobójstwo, niż zgodzę się wpaść do ich niewoli. Już ja wiem, co oni robią z jeńcami. Kiedyś dopadli mojego brata i kuzyna… Nie, nie dam się tak zabić. Nie dam się żywcem spalić w piecu hutniczym ani wrzucić do maszyny do mielenia mięsa!
     Potknąłem się, poleciałem na twarz, karabin wbił mi się boleśnie w klatkę piersiową. Szybko zerwałem się z ziemi i rzuciłem do dalszego biegu, wciąż ściskając broń, mimo rozrywającego bólu w prawej dłoni. Przez głowę przemknęła mi myśl, że mogłem pogruchotać sobie kości, jednak pomysł ten zniknął równie szybko jak się pojawił: byłem zbyt zmęczony, by zastanawiać się nad takimi rzeczami. Mój mózg odmawiał współpracy i jakiegokolwiek logicznego myślenia, pozostały mi tylko instynkty i odruchy.
     Skręciłem ostro w lewo, odbijając z poprzedniego kierunku. Nie miałem pojęcia, dokąd biegnę. Nie wiedziałem, gdzie jestem. Nie znałem okolicy, straciłem rachubę czasu, który trwała ta ucieczka. Wiedziałem tylko, że nie mogę zawrócić, ani zatrzymać się. Że nie mogę się poddać, tak jak zrobili to moi towarzysze z oddziału. Nie oddam się w niewolę!
     Słyszałem strzały, krzyki i nawoływania. Coś wybuchło za moimi plecami, ktoś krzyknął z bólu, ktoś wrzeszczał, prosząc o pomoc. Ja biegłem dalej, nie zważając na żadne odgłosy. Zrozumiałem jednak, że ścigających mnie żołnierzy ktoś (albo coś) zaatakował. Przyspieszyłem więc jeszcze bardziej, ciągnąc energię z ostatków sił, które mi pozostały, wykańczając ostatnie rezerwy.
     Za co oni nas tak nienawidzą? Czemu nas najechali? Czemu nie zostawią nas w spokoju? Co my im zrobiliśmy? Dlaczego wtrącają się w nasze sprawy?! To przecież nie ich sprawa, kto rządzi w naszym kraju. Zostawcie nas w spokoju! Wracajcie do siebie! Do swojego kraju i swoich rodzin! Co, nie macie do czego wracać? Czy nikt ani nic was nie czeka we własnym kraju? Co tu robicie? Czemu wyżywacie się na nas za wyrządzone wam krzywdy?!
     Strzały stawały się częstsze, krzyki rozpaczliwsze, jednak wszystko to stopniowo stawało się coraz odleglejsze, a w końcu słyszałem już tylko echa dalekiej walki. Zwolniłem nieco, korzystając z chwili, by złapać oddech. Wydawało mi się, że za chwilę wypluję płuca. Przez dłuższą chwilę pawie nie mogłem oddychać po tym szaleńczym biegu. Wlokłem się noga za nogą, próbując odzyskać choć część sił, a jednocześnie nie śmiejąc całkiem się zatrzymać.
     Gdy tylko odzyskałem i uspokoiłem oddech, znów ruszyłem biegiem przed siebie. Zdawało mi się, że znów słyszę za sobą odgłosy pogoni, jednak nie byłem pewien, czy nie popadłem w paranoję. Za każdym razem, kiedy oglądałem się za siebie, widziałem biegnących za mną żołnierzy. Nie wiedziałem, czy są tam naprawdę, jednak przyspieszałem, nie zważając na piekące płuca, obolałe mięśnie i naciągnięte ścięgna. Rozpaczliwa chęć przetrwania brała górę nad zdrowym rozsądkiem.
     Po raz kolejny potknąłem się i upadłem. Zrywając się z ziemi zerknąłem przez ramię. Zobaczyłem ich wyraźnie, uzbrojonych w M14 i M16. Już nie miałem złudzeń – wrócili na mój trop i znów mnie dopędzili.
     W odległości kilkuset metrów przed sobą ujrzałem silne światło. Dżungla się kończyła, czekał mnie bieg przez otwartą przestrzeń, na której nie mam szans. Ale nie zatrzymałem się.
     Wolę zginąć, niż się poddać.
     Chcę tylko być wolny. Nic więcej.
     Wypadając z gąszczu, usłyszałem charakterystyczny huk zbliżającego się śmigłowca. Najszybciej jak mogłem, pędziłem przez łąkę, na której się znalazłem. Po chwili z dżungli za moimi plecami wypadli żołnierze, z prawej strony nadlatywał tak dobrze mi znany Huey; po obu stronach śmigłowca sterczały wycelowane w moim kierunku lufy ckm-ów.
     Słońce świeciło jasno, na niebie nie było najmniejszej chmurki.
     Zatrzymałem się, wycelowałem karabin w swój brzuch i nacisnąłem spust. Rozległ się suchy trzask. Załamałem się. To koniec. Już nic nie uratuje mnie przed losem mojego brata i kuzyna…
     Żołnierze otoczyli mnie, wycelowali w moim kierunku swoje karabiny.
     - Ja chcę tylko… - wyszeptałem, wypuszczając z ręki bezużyteczną broń… - Chcę tylko… 
     Czas zwolnił swój bieg. SKS powoli opadał na ziemię, a niebo zasnuwało się gęstymi, czarnymi, burzowymi chmurami. Gdy karabin skończył swój niedaleki lot, rozległ się potężny grzmot, błyskawica przecięła powietrze i uderzyła w lecący śmigłowiec. W tym samym momencie z nieba runął grad. Z chmur spadały ogromne grudki lodu, w większości dorównujące rozmiarami piłce do tenisa.
     Trafieni nim żołnierze powoli osuwali się bez przytomności (lub życia, nie sprawdzałem) na ziemię. Pilot stracił kontrolę nad śmigłowcem, albo wystraszył się tak nagłej zmiany pogody, bo maszyna zachwiała się w locie i wyrżnęła o podłoże, łamiąc płozy i orząc kadłubem ziemię.
     Tylko ja wyszedłem cało z gradobicia. Burza zakończyła się tak nagle, jak się rozpoczęła; czas wrócił do poprzedniego rytmu.
     - Chcę tylko być wolny… - wyszeptałem w końcu, gdy wszystko ucichło.     

         

18 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. Za to:,,No wreszcie!'' ;)

      Usuń
    2. Ach, no nie ma za co :D

      Usuń
    3. Jeśli zapodacie temat to mogę napisać jeszcze coś ;)

      Usuń
    4. Nie, nie nie, teraz ja muszę coś napisać ;) Rozdział jest w przygotowaniu :)

      Usuń
    5. Dopiero jak ja napiszę...nie chce wyjść na beznadziejną autorke, która nic nie wrzuca...

      Usuń
    6. Zapewne wrzucę go jeszcze dziś :)

      Usuń
    7. A ja skończę jutro, w najlepszym wypadku...

      Usuń
    8. To czekam ;) (w szczególności jestem ciekawa, co wymyślisz...) :D

      Usuń
    9. Tak, też jestem tego ciekawy ;)

      Usuń
    10. W końcu tematyka niecodzienna ;D

      Usuń
    11. Codzienna dla mnie rok, dwa lata temu ;)

      Usuń
    12. W takim razie DLA MNIE niecodzienna ;)

      Usuń
    13. I na tym blogu niecodzienna ;)

      Usuń