_____________________
" ZAWSZE SIKAŁEŚ POD WIATR "*
Sagi wypadł z świetlistego koła. Wyciągany z pochwy miecz zasyczał, przeciął powietrze nad głową chłopaka. Półelf rozejrzał się badawczo dookoła, po czym, widząc, że jest w jaskini sam, opuścił krasnoludzkie ostrze.
Chociaż w grocie panowały nieprzeniknione
ciemności – portal bowiem dawno temu już zgasł – Sagi widział wszystko tak
dobrze, jak w dzień. Był to efekt zarówno jego elfich genów, które sprawiały,
że wszystkie zmysły miał wyostrzone, jak i zaklęcia, które na siebie rzucił.
Zakręciwszy mieczem oszczędnego młynka, wsunął go do znajdującej się na plecach
pochwy.
Na drugim końcu pomieszczenia, półelf
dostrzegł prowadzące w górę schody. Podszedł do nich pewnym krokiem i
niespiesznie ruszył po stopniach.
Schody wyprowadziły go na powierzchnię ziemi.
Był dzień, słońce stało wysoko na nieboskłonie. Sagi w pierwszej chwili zwinął
się, zasłaniając dłonią oczy – blask słońca oślepiał go zupełnie. Szybko
wymamrotał kilka zaklęć. Ból oślepionych oczu znikł i półelf mógł już normalnie
spojrzeć na świat. Znajdował się na polanie, a wokół rósł gęsty las; liście
szumiały na lekkim wietrze. Tuż obok schodów stał duży kamień, jakby
umieszczony tam celowo, by wskazać, gdzie schody się znajdują.
Chłopak wciągnął w nozdrza powietrze o
słodkiej woni – musiała być tu wiosna. Sprawiło to, że Sagi zaczął się poważnie
zastanawiać nad tym, gdzie się znalazł. Czy to możliwe, żeby portal zawiódł?
Przecież w Avalonie spędził zaledwie kilka dni. W Cesarstwie wiosna nie miała
prawa zastąpić będącego w pełni lata. Czy więc ktoś – wbrew zakazowi – mieszał
w porach roku? Nie, to też niemożliwe. Nie da się złamać zaklęcia, które
rzucił, opuszczając Cesarstwo… A więc zostaje tylko jedno wytłumaczenie: portal
musiał zboczyć i wyrzucić go w jakimś bliżej nieokreślonym świecie.
Ale cóż, stało się. To nie ten świat, w
którym miał się znaleźć. Tego już nic nie zmieni. Po krótkiej chwili
zastanowienia, chłopak doszedł do wniosku, że nic nie stoi na przeszkodzie, by
zabawić tu jakiś czas, chociażby po to, by dowiedzieć się, co to za miejsce.
Zacisnął mocniej założony w poprzek piersi
pas, na którym zwisał w pochwie miecz, tak, by wystająca ponad lewy bark
rękojeść była w zasięgu ręki i ruszył przed siebie, z trudem wypatrzoną leśną
ścieżką.
Szedł szybko, już bez problemu trzymając
się ścieżki, co ułatwiało mu elfickie pochodzenie, bowiem lud ten od dawien
dawna (nawet jak na elfią rachubę czasu) zamieszkiwał lasy, puszcze i bory, z
rzadka tylko zakładając miasta i wioski poza lesistymi terenami.
Idąc, rozglądał się naokoło, podziwiając
stare, pamiętające zamierzchłe czasy drzewa, które mogły być świadkami wielu
ważnych i światłych zdarzeń, a także młode, ledwie wyrośnięte drzewka,
spychające te starsze do najstarszego środka, stanowiącego rdzeń lasu. Natura
elfa obudziła się w nim po raz kolejny.
- Sac’vaindel – mruknął do siebie.
Po dłuższym czasie, półelf wyszedł z lasu i
wszedł w rosnące na jego granicy krzaki. Kawałek dalej płynęła niespiesznie
rzeczka, a świat dalej niknął Sagiemu z oczu. I tutaj rozejrzał się uważnie,
chcąc jak najlepiej przyjrzeć się temu pięknemu miejscu.
Dostrzegł wiszącą wysoko nad poziomem
gruntu skalną półkę. Pomyślał, że będzie to świetne miejsce, żeby obejrzeć
okolicę. Nie namyślając się (natura elfa już całkiem przejęła nad nim kontrolę)
w kilku susach dobiegł do skalnej ściany i odbił się mocno od ziemi. Gdy zaczął
zwalniać i zatrzymał się w powietrzu jakby za chwilę miał spaść na dół, chwycił
się wystającego nieco fragmentu skały i podciągnął w górę, na nowo nabierając
pędu. Wyleciał wysoko ponad wypatrzoną półkę i opadł na nią miękko,
bezszelestnie.
Obejrzał się za siebie, przedtem bowiem
stał twarzą do skały, a nie nią chciał oglądać. Jego oczom ukazał się kompleks
budynków wykonanych w stylu… chińskim? Całe to miejsce porośnięte było
różnorodną roślinnością, a w dali majaczył sad.
Czy to możliwe, żeby dostał się do Chin?
Nie, to przecież niemożliwe… Ale jeśli jednak, to w jakiej epoce? Jaki jest
rok? A może to jednak nie ten świat, nie te Chiny, które pamiętał…
Ukląkł na skraju skalnej półki, jak do
medytacji. Położył dłonie na kolanach i spowolnił oddech. Chłonął wzrokiem
widoczne w dole miejsce, drewniane budynki, piękny sad, w którym drzewa już
zakwitły, łąkę, która musiała być pastwiskiem… Pomyślał, że Sulla dobrze by się
czuł na tym pastwisku. Ten ogier bojowy dużo już przetrwał, długo już mu
towarzyszył, brał udział w prawie wszystkich bitwach… Należała mu się
emerytura. Oczywiście, jako obdarzony wieczną młodością koń mógł umrzeć kiedy
chciał. I nigdy się nie starzał.
Tak, tutaj byłoby mu dobrze… Ciekawe, czy
dobrze go tam traktują w Avalonie? Oczywiście, że tak, w końcu im kazał… Ale to
miejsce było wiele razy lepsze od Avalonu…
Na takich rozmyślaniach i podziwianiu
okolicy zszedł mu cały dzień. Patrzył, jak wśród budynków przemykają się
przeróżne postaci i stworzenia, jednak żadne z nich nie było ani strzygą, ani
ghulem, ani orkiem czy chociażby goblinem. Nie były to też krasnoludy ani
niziołki.
Ciekawe, kto tu mieszka?
A tym czasem słońce zachodziło powoli. Do
uszu Sagiego, który do tego czasu słyszał tylko brzęczenie przelatujących w
pobliżu owadów, ćwierkanie ptaków w lesie i szmer płynącej wody, bez problemu
rozpoznał, że coś zakłóciło jednostajny szmer rzeki. Po chwili usłyszał również
odgłos kroków. Jednak nie drgnął nawet.
Jakiś czas później na półkę wbiegły dwie –
sądząc z odgłosów – istoty, które na jego widok stanęły jak wryte.
On tym czasem wstał powoli, odwrócił do
nich przodem. Ujrzał dwójkę ludzi – chłopaka i dziewczynę, którzy patrzyli na
niego jak na ducha.
- Vaen dun, qelinces – odezwał się
przyjaźnie.
Przybysze popatrzyli po sobie ze
zdziwieniem, a ich nieco tępe miny świadczyły o tym, że go nie zrozumieli.
Półelf uśmiechnął się z rozbawieniem i powtórzył po angielsku (jakże długo nie
używał tego języka!).
- Witajcie. Czy teraz mnie rozumiecie?
- Yhy… - odparł niepewnie chłopak.
Sagi skłonił się, nawet dość nisko jak na
kogoś o takiej pozycji.
- Książę Sagi van Cahear aep Reuel, jedyny
syn i dziedzic króla Reuela zwanego Dwie Kosy, władcy Elfów Leśnych i
wszystkich należących do nich ziem, oraz spadkobierca rodu Cahear; ponadto
Cesarz, władca Cesarstwa Międzywymiarowego, które posiada również wiele innych
nazw. Do usług – przedstawił się.
- Lorren – odparła z wahaniem dziewczyna.
- Tony…
Półelf odetchnął głęboko świeżym
powietrzem, rozglądając się dookoła.
- Wy tu mieszkacie? – spytał, wskazując
głową rysujące się w dole budynki. –
Jesteście gospodarzami tego miejsca?
Stojąca przed nim dwójka ludzi zmieszała
się nieco, nie wiedząc, co odpowiedzieć, co rusz patrzyli po sobie, to znów
przenosili wzrok na Sagiego, niepewni, co odpowiedzieć. W końcu odezwała się
dziewczyna.
- No tak, mieszkamy tu… Ale… gospodarzem
jest nasz mistrz, Antaniasz. To jego szkoła.
- Hm – Sagi zamyślił się nieco, a ostatnie
promienie słońca padły na jego białe włosy, oświecając je miodowym blaskiem. –
Szkoła, powiadacie? Prowadźcie więc do tego mistrza, chętnie go poznam.
- Nie wiem, czy to taki dobry pomysł…
- Ale ja wiem. Zaprowadzicie mnie, czy mam
iść sam?
I dwójka ludzi, chcąc nie chcąc, musiała go
zaprowadzić do Antaniasza. Powoli zeszli na dół ścieżką, którą przyszli tu
Lorren i Tony, a na którą Sagi nie zwrócił wcześniej uwagi, zbyt zajęty
podziwianiem okolicy. Teraz jednak zwracał większą uwagę na szczegóły, jako że
na ogół już się napatrzył. Dostrzegał coraz więcej sekretów, które kryły się w
okolicznych krzakach i trawach, poznawał tajemnice, o których szeptały drzewa.
Nagle zatrzymał się jak wryty, po czym skoczył do przodu, omijając prowadzących
go ludzi i stanął przy z drzew, z wyrazem skupienia i zdziwienia na twarzy;
mimo woli wykonał ruch, jakby chciał dobyć miecza.
- Da’vende, Zarrienli? – spytał z
zaskoczeniem. – Vulwe barrin? – pogładził dłonią korę drzewa uspokajającym
gestem. – Morcun ven, Zarrienli. Na va dune.
Zwrócił się do swoich przewodników.
- Podobno niedawno temu były tu wilkołaki?
- Tak – odparła zaskoczona Lorren. – Skąd wiesz?
Sagi uśmiechnął się pod nosem.
- Drzewa wiedzą i widzą więcej, niż
jesteście sobie w stanie wyobrazić… Ale wyczuwam tu coś jeszcze. Coś, czego nie
czułem od bardzo dawna. Czy to możliwe…? Zresztą, nieważne. Prowadźcie dalej.
Ruszyli w stronę rzeki. Wkrótce
przekroczyli ją bez problemu, bowiem nie była zbyt głęboka i rwąca, a
przynajmniej w tym miejscu bądź porze roku. Szli w ciszy, rozmowa nie kleiła
się, tym bardziej, że Sagi nieco onieśmielał idących z nim ludzi. Był
tajemniczy, a jego wygląd również nie zachęcał zbytnio do poufałości.
Ubrany był w nabijaną ćwiekami, skórzaną
kurtkę, na nogach miał czarne, płócienne spodnie i wysokie skórzane buty; na
dłoniach zaś – również ćwiekowane i skórzane – rękawiczki. Twarz miał
poznaczoną licznymi bliznami, z których wiele było całkiem świeżych. Niektóre
były równoległe, jakby zadane szponami albo kłami jakiegoś stworzenia, inne
miały nieregularne, poszarpane kształty, wyglądające na rozcięcia krzywym lub
pofalowanym ostrzem. Długie białe włosy opadały na policzek półelfa, mogąc
skrywać wiele innych szram.
Ogólnie rzecz ujmując, nie wzbudzał
zbytniego zaufania, a wystająca zza pleców rękojeść miecza nie sprawiała, że
wyglądał na godnego zaufania, a raczej na bezdusznego zbira.
- Pozbyliście się już tych wilkołaków? –
spytał Sagi, jakby wyrwany z zadumy.
- Nie wiem, chyba już sobie poszły – odparł
Tony. – Chociaż one łatwo nie odpuszczają…
- Tam, skąd pochodzę – mruknął półelf – na
wilkołaki jest pewien sprawdzony sposób…
- Czosnek? – wyrwało się Lorren.
Sagi spojrzał na nią z politowaniem.
- Skąd biorą się te mity o czosnku? Czosnek
jest dobry na kanapkę. Na wilkołaki jest miecz. Ewentualnie kula w łeb.
I znów szli w milczeniu, jednak już po
krótkiej chwili dotarli do budynków. Zaraz podbiegła do nich mała dziewczynka.
I mały chłopiec.
Czy oni wszyscy łażą parami?!
- Clov, gdzie jest Antaniasz? – spytał
Tony, patrząc porozumiewawczo na dziewczynkę.
- Kogo przyprowadziliście tym razem? –
spytała, nie zwracając na niego uwagi dziewczynka. – Znowu byliście w lesie?
Znowu ściągniecie na nas wilkołaki?
- Clov, gdzie Antaniasz? – powtórzył z
naciskiem chłopak. Miał powiedzieć coś jeszcze, ale ubiegł go półelf.
- Książę Sagi van Cahear aep Reuel –
skłonił się. – Jeśli pozwolicie, daruję sobie resztę tytułów.
- Jejku! – pisnęła dziewczynka. –
Słyszałeś, Elliot?! Prawdziwy książę!
-
A czy teraz powiesz nam, gdzie jest Antaniasz? – po raz kolejny powtórzył Tony.
-
Antaniasz jest zajęty i powiedział, że nie wolno mu przeszkadzać aż do północy
– odparł chłopiec nazwany Elliotem.
Tony’
ego nie zachwyciła ta odpowiedź – najwyraźniej chciał, by przybysz jak
najszybciej sobie poszedł. Patrzył na Sagiego z wyraźną niechęcią i… strachem?
Niepewnością? Ciężko było to stwierdzić, jednak półelf w najmniejszym nawet
stopniu się tym nie przejmował. Spojrzał tylko na już prawie całkiem skryte za
horyzontem słońce.
-
Mamy jeszcze sporo czasu – stwierdził z pogodnym uśmiechem. To miejsce dobrze
na niego wpływało. Czuł się tu jak w domu, tak, jak... Jak nigdy dotąd się nie
czuł.
Całe
to zbiegowisko przyciągało coraz więcej stworzeń. Przyszła lisica, wilczyca… A
wreszcie dołączył kolejny chłopak.
-
Co tu się dzieje? – zapytał zrzędliwie. – I kto to jest?
-
To jest książę! – pisnęła Clov.
-
To jest Sagi van Heker aep Ruel – mruknął niechętnie Tony.
-
Sagi van Cahear aep Reuel – poprawił go półelf.
-
Książę? Pewnie – prychnął przybysz, patrząc na Sagiego spode łba.
-
Andy, idź sobie – poprosiła Lorren.
Po
chwili rozmowa zaczęła przeradzać się w kłótnie, na którą Sagi nie zwracał
najmniejszej uwagi. Widocznie zastanawiał się nad czymś, patrząc w przestrzeń
bo po chwili odezwał się zupełnie zmieniając temat na tak absurdalny, że aż
wszystkich zamurowało.
-
Można gdzieś tu rozpalić ognisko?
Wypowiedział
to z miną tak poważną, że nie można było mieć wątpliwości co tego, że półelf
nie żartuje. Przenosił wzrok z jednej osoby na drugą, oczekując odpowiedzi.
-
Pewnie, pokażę ci gdzie – odparł nazwany Andy’ m chłopak.
*
Ciemności
ogarnęły już świat, a ogień trzaskał wesoło, tańcząc wśród suchych gałęzi,
które stanowiły opał. Sagi siedział na niewysokim taborecie, w ręku trzymał
lutnię – którą niewiadomo skąd wziął, bo w całej szkole nie było żadnej. Wokół
ogniska zebrało się kilkanaście stworzeń, zwabionych smutnymi dźwiękami
instrumentu.
Sagi
w zamyśleniu szarpał delikatnie struny, zapatrzony w odległy, tylko jemu
wiadomy punkt. Grał smutną a zarazem słodką piosenkę, której nauczył się w
trakcie Święta Argan Blogd, dawno temu, w świecie, z którego pochodził. Po
chwili zaczął cichutko śpiewać.
Von de’at nah
Kanda zlotan
Vein dem bortan…
Bande mon
kon’de marten
altre bon…
Choć grał I
śpiewał bardzo cicho, pieśń rozchodziła się po całym terenie i była słyszalna w
każdym zakamarku szkoły. W końcu dotarła również do chatki Antaniasza, który
zajęty był swoimi ważnymi sprawami. Słysząc tę pieśń, zesztywniał. Znał ją
bardzo dobrze, ale od bardzo dawna jej nie…
Wywabiony
ze swego domostwa, podążył za pieśnią. Dotarł do niewielkiego ogniska, przy
którym siedzieli oczarowani pieśnią jego uczniowie, Soah’ owie i mieszkające na
terenie szkoły zwierzęta.
Dostrzegł
również siedzącą wśród nich postać, którą widział pierwszy raz… Pierwszy raz od
wielu, wielu lat.
-
Sagi! – wyszeptał ze zdziwieniem. – Co ty tutaj robisz?
Półelf
przerwał pieśń, spojrzał na starca.
-
Ach, Mistrz Ugonl! Kopę lat. Miło cię znowu widzieć.
_____________________
* Jak powiedział mi sam Sagi za tytuł posłużył mu cytat z Wiedźmina.
Fragment cytatu ;) z ostatniego tomu Sagi "Pani Jeziora", jeśli dobrze pamiętam
OdpowiedzUsuńOczywiście chodzi o Sagę o wiedźminie a nie o moje imię ;)
UsuńBardzo fajna jednorazówka! Ciekawa i napisana z weną! Nic dodać, nic ująć! :D
OdpowiedzUsuńOhhh dziękuję :D
Usuń