niedziela, 22 grudnia 2013

Rozdział 3 - " Nic nie dzieje się przypadkiem " od Lorren

*  *  *
- Prześlicznego masz tego pudelka! Aż by się go chciało schrupać!- Kobieta puściła kierownicę i wyciągnęła się do Lexi. Samochód zjechał na przeciwny pas ruchu!
- Niech pani trzyma kierownice!- wrzasnęłam przerażona. To była najgorsza przejażdżka w moim pokręconym życiu! Jechałyśmy do Kansas City w rozklekotanym maluchu, jakiejś starej kobiety i jej siedmiu kotów, które schowały się przed Lexi w bagażniku.
- Mogę ją wreszcie ugryźć?- warknęła wilczyca w mojej głowie.
- Wytrzymaj. Jeszcze tylko dwadzieścia kilometrów do centrum miasta- przesłałam jej w odpowiedzi.
         Ja też z trudem pohamowywałam chęć wyskoczenia z tego auta. Obroża od Angelo działała genialnie. Śmiertelnicy faktycznie postrzegali Lexi jako zwykłego pieska, to w znacznym stopniu ułatwiło sprawę podróżowania. Spod starej stacji zapałałyśmy stopa do najbliższej miejscowości. Potem wyszukując resztki oszczędności, kupiłam bilet na autobus do St. Louis, bo tylko na taką trasę wystarczyło mi pieniędzy. A stamtąd jedziemy już z tą starą wariatką od kotów!!!
- Co ty, taka cicha skarbie?- zwróciła się do mnie kobieta.- Może pośpiewamy?
- Nie, nie… wie pani, bo ja nie potrafię śpiewać- chciałam się jakoś wykręcić. Nie miałam najmniejszej ochoty na zwykłą rozmowę, a co dopiero na śpiewanie.
- E, tam, każdy może śpiewać trochę lepiej lub trochę gorzej- zaczęła wyć niemiłosiernie.- No, dalej, śpiewamy. Koła autobusu kręcą się, kręcą się, kręcą się, koła autobusu kręcą się, a autobus mknie!
- Niech ona się zamknie- piszczała Lexi chowając głowę pod moją pachę.
         Ledwo wytrzymałyśmy te dwadzieścia kilometrów aż w końcu wysiadłyśmy w centrum Kansas. Głowa mi pękała od tych śpiewów. Przeszłyśmy na drugą stronę ulicy i przysiadłam na ławeczce. Co teraz? Kansas nie jest malutką mieścinką! Jak mam tu znaleźć Elliota?! Gdzie jest ten dom dziecka?! W głębi ogarnęła mnie panika. Zaczęłam myśleć gorączkowo.
- Zapytaj o drogę- zaproponowała Lexi.
- Jasne- prychnęłam.- Dobrze wiesz ile mnie nerwów kosztuje złapanie stopa. Ja nie potrafię normalnie rozmawiać z ludźmi.
- Pomyśl, że robisz to dla brata.
- Ja go nawet nie znam. Trzy dni temu dowiedziałam się, że go w ogóle mama!
- Dramatyzujesz…
- Proszę cię, Lexi. To jest poważna sprawa! Jesteśmy bez środków w obcym mieście!
- Fakt, zaczynam robić się głodna.
- Ja, też. Czekaj…- Sięgnęłam do kieszeni, znalazłam ostatni pomięty banknot i jakieś grosze.- Może wystarczy na jakieś bułki.
         Lexi kłapnęła szczęką. Rozejrzałam się w poszukiwaniu jakiegoś sklepu. Na końcu ulicy była piekarnia. Postanowiłyśmy się do niej udać. Idąc chodnikiem uważnie obserwowałam otoczenie. Musiałam być czujna. Mijałyśmy pojedyncze bloki, domy wielorodzinne. Pomyślałam o swoim życiu. Ja nie mam stałego domu, nigdy nie miałam. Błąkam się po kraju ze swoim wilkiem. Dopóki ciotki nie wykończył komornik, miałam jeszcze gdzie się zatrzymać. Teraz nie mam. Odczułam w sercu pewną pustkę. Popatrzyłam na beztrosko bawiące się dziewczynki. Skakały na skakance recytując wierszyki. Ja nigdy tak nie robiłam. Nie miałam przyjaciół. Nie obcowałam z rówieśnikami. Trwałam w wiecznym odosobnieni. Zaczęłam się zastanawiać, czy gdybym mogła zamienić nadnaturalność na zwykłe życie, zrobiłabym to. I doszłam do wniosku, który każdy uważałby za niedorzeczny: NIGDY bym tego nie zrobiła. Czemu? Nie umiem tego racjonalnie wyjaśnić.
         Lexi szturchnęła mnie nosem. Wyczuwała moje emocje. Smutek musiała aż tak ze mnie emanować, że nastrój udzielił się wilczycy.
- Chodź- przesłałam je szeptem.
         Dotarłyśmy do piekarni. Wystarczyło mi na dwie bułki i butelkę wody. Rzuciłam jedną bułeczkę Lexi, drugą zjadłam sama i popiłam mineralną. Jaka szkoda, że nie mam więcej pieniędzy. Spojrzałam przez ramię na drzwi piekarni. Mój wzrok przyciągnął plakat, zawieszony na szybie nad klamkę. Jak mogłam wcześniej tego nie zauważyć?! Byłam za bardzo pogrążona w użalaniu się nad sobą, żeby spostrzec tak oczywistą wskazówkę! Na plakacie widniał ogromny czerwony napis: DOM DZIECKA <NADZIEJA> ZAPRASZA NA DZIEŃ OTWARTY! 28- 30 LIPCA. Spraw by dzieci poczuły, że są potrzebne! Zapraszamy! ” Poniżej był jeszcze adres i dokładna mapka. Dzisiaj mamy 29 lipca! Co za szczęście! Wyciągnęłam komórkę i włączyłam kieszonkowego GPS’a. Wprowadziłam adres i już przecinałam uliczki miasta we wskazanym kierunku. Okazało się, że dom dziecka nie znajdował się wcale daleko od piekarni. Po chwili stanęłam przy tylnej furtce ogromnego, szarego budynku. Miała cztery piętra usiane mnóstwem pustych okienek. Za płotem było słychać śmiechy biegających dzieci w ogrodzie. Jeżeli Elliot tam mieszka to ogromnie mu współczuję. Dom dziecka, w którym ja się wychowywałam przynajmniej nie odstraszał samym wyglądem.
          Teraz trzeba było się tam jeszcze dostać. Wątpię, żeby udało mi się tam bezkarnie wemknąć. Chciałam też spokojnie porozmawiać z Elliotem. Nie lubię tego robić, ale postanowiłam, że posunę się do tej alternatywy. Wypowiedziałam zaklęcie. Auta zatrzymały się na ulicy, ptaszek na drzewie przestał ćwierkać. Nie było już słychać odgłosów dobiegających z ogrodu. W promieniu 700 metrów zapadła głucha cisza. Wstrzymałam czas. Wypowiedzenie każdego zaklęcia zawsze sprawiało mi przyjemność, posługiwałam się nimi z łatwością, ale uważałam też, ze nie do końca uczciwe jest ich używanie na większą skalę, dla własnych korzyści.
         Obeszłam z Lexi budynek dookoła. Przekroczyłyśmy główną bramę. Wszyscy ludzie znajdujący się na terenie Domu dziecka zastygli w dziwacznych pozach. Jak zawsze przy użyciu tego zaklęcia miała lekkie wyrzuty sumienia. Rozejrzałam się dokładnie.
          Zauważyłam, że pod drzewem kulił się mały chłopiec. Miał maksymalnie osiem lat, średniej długości, bazaltowe włosy opadające w nieładzie na czoło. Ubrany była dosyć przeciętnie, tyle, że cały na szaro, jak ja. Kołysał się obejmując kolana, jakby ktoś zabrał mu przed chwilą lizaka. Nasze spojrzenia się spotkały. Patrzył na mnie dzikim wzrokiem. Mój czar nie ograniczał mu swobody ruchów. Na mój widok poderwał się z ziemi przerażony. A może to Lexi budziła w nim taki lęk. Nie miałam wątpliwości co do jego nadnaturalności. Nie miałam też wątpliwości, że to mój brat- Elliot.

3 komentarze:

  1. "Trzy dnie temu (...)" - moim zdaniem powinno być "Trzy dni temu" ale znowu polonistą nie jestem, więc w takich sprawach jest duże prawdopodobieństwo, że się pomylę. Po prostu dziwnie brzmi trzy dnie... Poza tym, Maluch to nazwa własna i do bagażnika nie da się dostać z wnętrza, bo jest z przodu, tam gdzie zwykle silnik ;)
    A poza powyższymi uwagami, fajne ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki. Masz rację powinno być trzy dni temu. Literówka. Mój komputer czasem sam poprawia mi wyrazy na błędne i wychodzą takie rzeczy. A co do bagażnika... to na motoryzacji się nie znam...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja tego też bym nie wiedział, gdybym nie trzymał w szopie Malucha ;)

      Usuń