- Prześlicznego
masz tego pudelka! Aż by się go chciało schrupać!- Kobieta puściła kierownicę i
wyciągnęła się do Lexi. Samochód zjechał na przeciwny pas ruchu!
- Niech pani
trzyma kierownice!- wrzasnęłam przerażona. To była najgorsza przejażdżka w moim
pokręconym życiu! Jechałyśmy do Kansas City w rozklekotanym maluchu, jakiejś
starej kobiety i jej siedmiu kotów, które schowały się przed Lexi w bagażniku.
- Mogę ją
wreszcie ugryźć?- warknęła wilczyca w mojej głowie.
- Wytrzymaj.
Jeszcze tylko dwadzieścia kilometrów do centrum miasta- przesłałam jej w
odpowiedzi.
Ja też z trudem pohamowywałam chęć
wyskoczenia z tego auta. Obroża od Angelo działała genialnie. Śmiertelnicy
faktycznie postrzegali Lexi jako zwykłego pieska, to w znacznym stopniu
ułatwiło sprawę podróżowania. Spod starej stacji zapałałyśmy stopa do
najbliższej miejscowości. Potem wyszukując resztki oszczędności, kupiłam bilet
na autobus do St. Louis, bo tylko na taką trasę wystarczyło mi pieniędzy. A
stamtąd jedziemy już z tą starą wariatką od kotów!!!
- Co ty, taka
cicha skarbie?- zwróciła się do mnie kobieta.- Może pośpiewamy?
- Nie, nie… wie
pani, bo ja nie potrafię śpiewać- chciałam się jakoś wykręcić. Nie miałam
najmniejszej ochoty na zwykłą rozmowę, a co dopiero na śpiewanie.
- E, tam, każdy
może śpiewać trochę lepiej lub trochę gorzej- zaczęła wyć niemiłosiernie.- No,
dalej, śpiewamy. Koła autobusu kręcą się, kręcą się, kręcą się, koła autobusu
kręcą się, a autobus mknie!
- Niech ona się
zamknie- piszczała Lexi chowając głowę pod moją pachę.
Ledwo wytrzymałyśmy te dwadzieścia
kilometrów aż w końcu wysiadłyśmy w centrum Kansas. Głowa mi pękała od tych
śpiewów. Przeszłyśmy na drugą stronę ulicy i przysiadłam na ławeczce. Co teraz?
Kansas nie jest malutką mieścinką! Jak mam tu znaleźć Elliota?! Gdzie jest ten
dom dziecka?! W głębi ogarnęła mnie panika. Zaczęłam myśleć gorączkowo.
- Zapytaj o
drogę- zaproponowała Lexi.
- Jasne-
prychnęłam.- Dobrze wiesz ile mnie nerwów kosztuje złapanie stopa. Ja nie
potrafię normalnie rozmawiać z ludźmi.
- Pomyśl, że
robisz to dla brata.
- Ja go nawet
nie znam. Trzy dni temu dowiedziałam się, że go w ogóle mama!
-
Dramatyzujesz…
- Proszę cię,
Lexi. To jest poważna sprawa! Jesteśmy bez środków w obcym mieście!
- Fakt,
zaczynam robić się głodna.
- Ja, też.
Czekaj…- Sięgnęłam do kieszeni, znalazłam ostatni pomięty banknot i jakieś
grosze.- Może wystarczy na jakieś bułki.
Lexi kłapnęła szczęką. Rozejrzałam się
w poszukiwaniu jakiegoś sklepu. Na końcu ulicy była piekarnia. Postanowiłyśmy
się do niej udać. Idąc chodnikiem uważnie obserwowałam otoczenie. Musiałam być
czujna. Mijałyśmy pojedyncze bloki, domy wielorodzinne. Pomyślałam o swoim
życiu. Ja nie mam stałego domu, nigdy nie miałam. Błąkam się po kraju ze swoim
wilkiem. Dopóki ciotki nie wykończył komornik, miałam jeszcze gdzie się
zatrzymać. Teraz nie mam. Odczułam w sercu pewną pustkę. Popatrzyłam na
beztrosko bawiące się dziewczynki. Skakały na skakance recytując wierszyki. Ja
nigdy tak nie robiłam. Nie miałam przyjaciół. Nie obcowałam z rówieśnikami.
Trwałam w wiecznym odosobnieni. Zaczęłam się zastanawiać, czy gdybym mogła
zamienić nadnaturalność na zwykłe życie, zrobiłabym to. I doszłam do wniosku,
który każdy uważałby za niedorzeczny: NIGDY bym tego nie zrobiła. Czemu? Nie
umiem tego racjonalnie wyjaśnić.
Lexi szturchnęła mnie nosem. Wyczuwała
moje emocje. Smutek musiała aż tak ze mnie emanować, że nastrój udzielił się
wilczycy.
- Chodź-
przesłałam je szeptem.
Dotarłyśmy do piekarni. Wystarczyło mi
na dwie bułki i butelkę wody. Rzuciłam jedną bułeczkę Lexi, drugą zjadłam sama
i popiłam mineralną. Jaka szkoda, że nie mam więcej pieniędzy. Spojrzałam przez
ramię na drzwi piekarni. Mój wzrok przyciągnął plakat, zawieszony na szybie nad
klamkę. Jak mogłam wcześniej tego nie zauważyć?! Byłam za bardzo pogrążona w
użalaniu się nad sobą, żeby spostrzec tak oczywistą wskazówkę! Na plakacie
widniał ogromny czerwony napis: „DOM DZIECKA <NADZIEJA> ZAPRASZA NA
DZIEŃ OTWARTY! 28- 30 LIPCA.
Spraw by dzieci poczuły, że są potrzebne! Zapraszamy! ” Poniżej był
jeszcze adres i dokładna mapka. Dzisiaj mamy 29 lipca! Co za szczęście!
Wyciągnęłam komórkę i włączyłam kieszonkowego GPS’a. Wprowadziłam adres i już
przecinałam uliczki miasta we wskazanym kierunku. Okazało się, że dom dziecka
nie znajdował się wcale daleko od piekarni. Po chwili stanęłam przy tylnej
furtce ogromnego, szarego budynku. Miała cztery piętra usiane mnóstwem pustych
okienek. Za płotem było słychać śmiechy biegających dzieci w ogrodzie. Jeżeli
Elliot tam mieszka to ogromnie mu współczuję. Dom dziecka, w którym ja się
wychowywałam przynajmniej nie odstraszał samym wyglądem.
Teraz trzeba było się tam jeszcze
dostać. Wątpię, żeby udało mi się tam bezkarnie wemknąć. Chciałam też spokojnie
porozmawiać z Elliotem. Nie lubię tego robić, ale postanowiłam, że posunę się
do tej alternatywy. Wypowiedziałam zaklęcie. Auta zatrzymały się na ulicy,
ptaszek na drzewie przestał ćwierkać. Nie było już słychać odgłosów dobiegających
z ogrodu. W promieniu 700 metrów zapadła głucha cisza. Wstrzymałam czas.
Wypowiedzenie każdego zaklęcia zawsze sprawiało mi przyjemność, posługiwałam
się nimi z łatwością, ale uważałam też, ze nie do końca uczciwe jest ich
używanie na większą skalę, dla własnych korzyści.
Obeszłam z Lexi budynek dookoła.
Przekroczyłyśmy główną bramę. Wszyscy ludzie znajdujący się na terenie Domu
dziecka zastygli w dziwacznych pozach. Jak zawsze przy użyciu tego zaklęcia
miała lekkie wyrzuty sumienia. Rozejrzałam się dokładnie.
Zauważyłam, że pod drzewem kulił się
mały chłopiec. Miał maksymalnie osiem lat, średniej długości, bazaltowe włosy
opadające w nieładzie na czoło. Ubrany była dosyć przeciętnie, tyle, że cały na
szaro, jak ja. Kołysał się obejmując kolana, jakby ktoś zabrał mu przed chwilą
lizaka. Nasze spojrzenia się spotkały. Patrzył na mnie dzikim wzrokiem. Mój
czar nie ograniczał mu swobody ruchów. Na mój widok poderwał się z ziemi
przerażony. A może to Lexi budziła w nim taki lęk. Nie miałam wątpliwości co do
jego nadnaturalności. Nie miałam też wątpliwości, że to mój brat- Elliot.
"Trzy dnie temu (...)" - moim zdaniem powinno być "Trzy dni temu" ale znowu polonistą nie jestem, więc w takich sprawach jest duże prawdopodobieństwo, że się pomylę. Po prostu dziwnie brzmi trzy dnie... Poza tym, Maluch to nazwa własna i do bagażnika nie da się dostać z wnętrza, bo jest z przodu, tam gdzie zwykle silnik ;)
OdpowiedzUsuńA poza powyższymi uwagami, fajne ;)
Dzięki. Masz rację powinno być trzy dni temu. Literówka. Mój komputer czasem sam poprawia mi wyrazy na błędne i wychodzą takie rzeczy. A co do bagażnika... to na motoryzacji się nie znam...
OdpowiedzUsuńJa tego też bym nie wiedział, gdybym nie trzymał w szopie Malucha ;)
Usuń