niedziela, 23 lutego 2014

Jednorazówka od Sagiego van Cahear aep Reuel (znowu)



Hhah- Enough, jednak Sagi cię troszeczkę wyprzedził z opowiadaniami. Pisze dla nasz jednorazówki jedna po drugiej, radziłabym ci się sprężyć...
Życzę wszystkim miłej lektury :)
________________________

" NIE-ŻYWI "
 Rzucił się na niego z zaskoczenia, wyjąc opętańczo i wymachując rękami. Chwycił go w szpony, wyciągnął do przodu szyję, kłapiąc zębami. On jednak nie stracił zimnej krwi, nie spanikował. Wygiął się w tył, runął na plecy. Przewalił przeciwnika ponad sobą, zerwał się błyskawicznie i roztrzaskał mu czaszkę ciężkim butem. Mózg zombiego został zmiażdżony i wymieszany z odłamkami kości; rozmazał się po całej posadzce i rozlał, zostawiając po sobie nieciekawie wyglądający ślad.
     Han wytarł ręce w wiszące na trupie szmaty i otrzepał je z kurzu. Przekrzywił głowę w prawą stronę, później w lewą, strzelając kośćmi w karku. Podniósł z ziemi łom, który wcześniej odłożył, by zawiązać sznurówkę, gdy napadł go zombie, i ruszył dalej przez opuszczone centrum handlowe. Nie bał się napadnięcia przez większą grupę. Może i nie był genialnie uzbrojony, a w takich miejscach często występowały skupiska tych stworów, ale miał swego rodzaju asa w rękawie.
     Miał moc. Potężną moc. Moc, której nie zawaha się użyć, gdy będzie taka potrzeba. Nie miał się więc czego bać.
     Przechodził obok sklepów z ubraniami, spożywczych, z elektroniką (do których wyjątkowo nie zajrzał). Miał cel. Cel, który chciał osiągnąć. Nie, żeby było mu to do czegokolwiek potrzebne. To był kaprys, chwilowa potrzeba, przelotny wymysł. Narażał swoje życie, prawdopodobnie jedynego ocalałego nie-zombiego, a w dodatku Nadnaturalnego nie-zombiego, dla zachcianki, która pewnie przejdzie mu kiedy zdobędzie to, po co tu przyszedł.
     Ale nie dbał o to. W końcu raz się żyje! Trzeba sobie od czasu do czasu pozwolić na rozluźnienie, spełnić kilka kaprysów. Dookoła biegają chordy zombie? Co z tego! Od czego w końcu jest łom i moc, jak nie od ratowania z beznadziejnych sytuacji?
     Coś po prawej wydało z siebie cichy pomruk, który szybko przerodził się w wycie i ze sklepu z garniturami wybiegł wykrzywiony w dziwnym grymasie (zapewne zawdzięczał ten wyraz twarzy pośmiertnemu skurczowi mięśni) awansowany na zombiego były pracownik tegoż sklepu. Nie zdążył jednak nawet złapać Hana, gdyż ten zdzielił go trzymanym w ręce żelaznym drągiem. Czaszka szarżującego pękła, głowa skręciła się mocno, a chwilę później za jej przykładem poszła reszta ciała; dało się słyszeć trzask łamanego karku. Ciało zamarło na podłodze, wykręcone w nienaturalnej pozie.
     - Zdechł trup – powiedział Han, zupełnie, jakby wydawał komendę wiernemu psu. – Dobry trupek.
     Ruszył dalej, nie obdarzając pozostawionego w tyle martwego mężczyzny dalszą uwagą. Stanął przy schodach, spojrzał w dół. Piętro niżej snuło się kilku kolejnych pożeraczy ciał, kilkunastu było słychać. Coś z tyłu sapało, jednak chłopak, obróciwszy się, nie dostrzegł niczego. Zamyślił się, oparty plecami o barierkę otaczającą schody i kilka luk w podłodze, które niby miały upiększać to miejsce. Przynajmniej kiedyś, teraz mogły jedynie posłużyć do zrzucenia przeciwnika na niższe poziomy.
     Sklep, który chciał odwiedzić, znajdował się pod nim, na terenie niewątpliwie zajętym przez zombie. Ale przecież się teraz nie podda, nie w takiej chwili! Musi przecież być jakiś sposób… Bo ten, który był najoczywistszy, ten z mocą, mógł niestety zniszczyć także to, po co tu przyszedł. Ale chyba jednak nie ma innego wyjścia…
     Już miał zejść na dół, gdy spostrzegł, co tak sapało za jego plecami. Były to oczywiście zombie, bo cóżby innego, jednak… Jakieś takie… Dziwne. Słyszał je od kilku dobrych chwil, jednak były tak powolne i ociężałe, że ukazały mu się dopiero teraz. Teraz również zrozumiał, czemu były takie ociężałe. Były to dwa wielkie zombie, ciągnące za sobą ogromne młoty, które szurały po posadzce i zostawiały na niej głębokie wyżłobienia. Dzieliło je od niego jeszcze kilkanaście metrów, jednak postanowił nie czekać, aż dojdzie do konfrontacji z nimi.
     Ruszył szybko w dół po schodach. Będące najbliżej nich nie-martwe trupy od razu pognały w jego kierunku, jęcząc i wyjąc, niczym połączenie syren alarmu powietrznego i lamentów potępionych dusz.
     Pierwszego zdzielił łomem po głowie, od góry, roztrzaskując mu czaszkę; mlasnęło, gdy żelazo było wyciągane z miękkiej tkanki mózgu. Drugi dostał w okolice lewego ucha; kość rozpadła się na kilka mniejszych kawałków, płyn mózgowy wylał się powoli z powstałej w ten sposób dziury; truchło zwaliło się w dół, podcinając nogi kolejnemu stworowi.
     Han zeskoczył miękko ze schodów, pobiegł w kierunku sklepu, do którego miał zamiar się udać. Wokół zbierało się coraz więcej (nie)żywych, zawodzących coraz głośniej i coraz ciaśniej się wokół niego zbierając. On jednak dopadł wreszcie sklepu, przewrócił stojący w przejściu regał, zagradzając nim wejście. Wiedział, że nie na długo.
     Wbrew oczekiwaniom, sklep okazał się pod kątem zombie pusty. Wszyscy znajdujący się tu… ludzie byli definitywnie i ostatecznie martwi. Pod ścianami stały ułożone starannie gitary, flety, trąbki, bębny… Były nawet wiolonczele, skrzypce i pianino, ale tego, po co tu przyszedł, nie było! Rozejrzał się dokładniej, na wszystkich półkach, stojakach i regałach, sprawdził pod ladą, na ladzie i za nią, na regale, który przewrócił również. Ale jego ukochanego instrumentu, po który przyszedł tu z narażeniem życia, nie było! Przecież miał być! Nagle go olśniło. Jakimże był głupcem, skoro nie pomyślał o tym wcześniej, tylko wkurzał się i panikował, tracąc cenny czas na p[przeszukiwanie tak absurdalnych miejsc.
     Bez trudu dostrzegł drzwi na zaplecze, otworzył je (na szczęście otwierały się do wewnątrz). Malowane drewno uderzyło o coś z głuchym trzaskiem i odbiło się od tego czegoś, na powrót się zamykając. Han uniósł wysoko łom, po czym ponownie, już ostrożniej, nacisnął klamkę.
     Ujrzał młodą, może czternastoletnią dziewczynę, skuloną na podłodze i rzucającą na niego wyzywające spojrzenia.
     - No zeżryj mnie wreszcie, skoro masz to zrobić! – warknęła. – Tylko szybko, jeśli łaska.
     - O kurcze – mruknął Han, opuszczając broń. – A to ty nie z nimi…?
      - Nie… A ty? – zdziwiła się dziewczyna, podnosząc się na łokciu.
     - Też nie… Przyszedłem tu po instrument.
     - Instrument? A jaki instrument?
     - Lutnię. Może widziałaś tu jakąś?
     - Nawet nie wiem, co to jest. Poszukaj.
     Han przeszedł całe zaplecze w poszukiwaniu wymarzonego instrumentu. Już miał się poddać, gdy nagle ją zobaczył. Piękna, stara, ale zachowana w dobrym stanie lutnia wepchnięta była głęboko pod struny do gitar akustycznych. Szybko wygrzebał ją i pogładził palisandrowe drewno, przymknąwszy oczy napawał się dotykiem gładkiego, lakierowanego pudła rezonansowego o gruszkowatym kształcie.
     Po chwili jednak przypomniał sobie, gdzie i kiedy jest. Otworzył oczy, mrugając szybko, jakby obudzony z długiego, błogiego snu. Zawiesił sobie instrument na plecach i podniósł, ponownie odłożony na podłogę, łom. Ruszył do wyjścia, wciąż jeszcze napawając się bliskością swej zdobyczy.
     - Hej, dokąd idziesz? – zawołała za nim dziewczyna. – Zostawisz mnie tutaj?
     - Idę obić kilka zombiaczych ryjów – odparł, zatrzymując się w drzwiach. – Jeśli chcesz, możesz iść ze mną.
     - To poczekaj chwilę!
     Dziewczyna zerwała się z podłogi; w jej dłoni znajdowała się wyszczerbiona siekiera. Razem ruszyli do wywróconego regału, zagradzającego stworom przejście – kilka już prawie było po jego drugiej stronie.
     Jednak, zanim Han zdołał coś zrobić, wystające zza metalowego mebla głowy zostały zwęglone, wypuszczonym przez dziewczynę ogniem.
     - Jesteś Nadnaturalna! – wykrzyknął ze zdziwieniem.
     - Pewnie, a ty nie?
     Powiał potężny podmuch wiatru, który wygiął regał i wyrzucił go ze sklepu; ciężki mebel zmiażdżył kilku zombie.
     - Ja też. 
       

sobota, 22 lutego 2014

Rozdział 13 od Esper ,,Podróż do Szkoły Antaniasza''

- Ale...co ty z nimi zrobiłeś?- spytałam pełna obaw.
Wprowadziłem ich w trans- powiedział wpatrując się we mnie.
- Ale po co?
W moim umyśle nie rozbrzmiała żadna odpowiedź, a postawa wilka wyglądała tak, jakby chciał wzruszyć ramionami, gdyby tylko mógł.
- Kiedy się wybudzą?- Usiadłam koło wilka naprzeciwko chłopaków.
Ich oczy były zamglone, wzrok nieobecny. Usta mieli otwarte, a głowę lekko przechyloną w przód- zupełnie jakby w ogóle nie panowali nad swoim ciałem.
Znajdują się teraz w zupełnie innym miejscu i czasie- podpowiedział mi wilk.- Nic nie poradzisz, musisz czekać.- Niech ci będzie- burknęłam.
Spuściłam głowę i wpatrzyłam się w ziemię. Moje palce nieświadomie zaczęły błądzić po kamyczkach leżących wokół moich nóg, turlałam je, podnosiłam i wyrzucałam w górę, przesiewałam je garściami przez palce. Nagle doszły do mnie dźwięki, których wcześniej brakowało w tej ciszy. Podniosłam wzrok i ujrzałam Pabla i Kayal'a, którzy przecierali oczy i masowali sobie twarz.
- Nic wam nie jest?- zapytałam.- Co widzieliście?
- E...o co ci chodzi?- Kayal popatrzył na mnie nierozumiejącym wzrokiem.- Czekaliśmy aż wrócisz. I jak tam ubrania?
- Dobrze...- lekko zawahałam się z odpowiedzią.
- To skutek uboczny?- zadałam sobie w myślach pytanie.
- Poniekąd- rozbrzmiała w moich myślach nieoczekiwana odpowiedź.
- Nieważne- mruknęłam pod nosem.- W takim razie: idziemy?- dodałam już głośniej.
Kayal kiwnął głową, a Pablo nadal milczał.
Nie rozumiałam jego zachowania. Odkąd powiedział mi prosto w twarz, co myśli o moim zachowaniu, o tym jak go ignoruje, przestał się do mnie odzywać.
Zaczęliśmy się zbierać: pakować rzeczy do plecaków i zakładać ubrania (każdy oczywiście znalazł coś dla siebie, poza tym, że Pablo dostał nieco za małe spodnie…co nie wpłynęło korzystnie na jego i tak już ponury nastrój).
Zebraliśmy się przy wyjściu z jaskini. Chciałam porozmawiać z chłopakami na temat tego transu, w który wprowadził ich śnieżnobiały wilk, ale… wzięliby mnie za wariatkę. W końcu oni nic nie pamiętają na ten temat! A wilk nawet słówkiem się nie wygada!
- Idziemy- zarządził Kayal. Zerknęłam na zwierzę, które miało odtąd przewodzić naszemu losowi- albo poprowadzi nas dobrze albo wyprowadzi na manowce i odda Lyx’owi i jego watasze. Jednak nie mamy wyjścia… to jedyny sposób, żeby przetrwać. Siedząc tutaj wkrótce umrzemy z głodu. Drugą alternatywą jest śmierć od kłów dzikich zwierząt, które przypadkowo się tu znajdą.
- Idziemy- potwierdziłam szeptem.
I wkroczyliśmy w wirujący śnieg.
~~][~~
Niewiele  mnie wtedy obchodziło. Podczas tego nieustannego marszu. Chodziło o to, żeby przetrwać wśród zamieci i niedostrzeganym z żadnej strony niebezpieczeństwem. Mieliśmy trzymać się razem, ale w praktyce wszystko wychodziło gorzej. Kilka razy się zgubiliśmy, kilka razy prawie umarłam ze strachu.
W końcu jednak dotarliśmy do cywilizacji, jeśli wioskę Eskimosów można uznać za cywilizację. Kilkanaście domków z lodu (albo jak niektórzy mówią igloo, jak zwał tak zwał) rozmieszczonych chaotycznie na niewielkim kawałku ziemi, gdzie śnieg był wygładzony i zamienił się już w twardy lód.
 Doszliśmy do pierwszego igloo, a wiatr jakby osłabł, a śnieg nie zasłaniał nam widoku. Ujrzałam kilkoro dzieci, które pognały w naszą stronę w momencie, kiedy wyszliśmy z tej przeklętej zamieci. Szczerze mówiąc, chociaż moją mocą jest lód i powinnam się cieszyć, że jestem wśród swojego żywiołu, byłam cholernie szczęśliwa, kiedy z niej wyszliśmy.
Dziewczynki chwyciły nas za ręce i pociągnęły za sobą. Biegliśmy, omijając przy okazji śnieżne budowle, bałwany bez nosów, aż wreszcie stanęliśmy przed nieco większym od innych igloo.
Dzieci gestem dłoni zaprosiły nas do środka, jednak że przez chwilę staliśmy jakbyśmy przyrośli do ziemi, one kucnęły i zaczęły gramolić się do środka przez mały otwór.
Niechętnie wsunęłam się do środka, nie zapominając wytknąć sobie jaka to jestem gruba przy przeciskaniu się, i usiadłam. Wnętrze igloo wyglądało tak jak z zewnątrz, oprócz niewielkiego ogniska, które płonęło pośrodku pomieszczenia. Kayal i Pablo usadowili się koło mnie i wpatrzyli w potężnego Eskimosa naprzeciwko nas. Mężczyzna zrzucił futrzany kaptur i ukazał poznaczoną bliznami twarz, z której spoglądały na mnie wielkie oczy. Wydawało mi się, że tliła się w nich wielka siła… ale też i wiekowa mądrość.
- Witajcie- powiedział z dziwnym akcentem. W pierwszej chwili chciało mi się śmiać na dźwięk jego głosu, ale w porę się opanowałam. Pewnie stoimy przed jakimś przedstawicielem plemienia czy coś w tym stylu, więc lepiej go nie obrażać.
- Witajcie!- powtórzył z większym entuzjazmem.- Na pewno jesteście bardzo zmęczeni waszą wędrówką, dlatego jako życzliwi gospodarze oddajemy wam to igloo w posiadanie, abyście mogli w nim zamieszkać na czas, kiedy się u nas zatrzymacie. Witajcie!- dodał na zakończenie, po czym zwyczajnie wyszedł z pomieszczenia, stękając przy przeciskiwaniu się przez ,,drzwi’’.
- Dziwak- mruknął tylko pod nosem Kayal i oparł się plecami o zimną ścianę domku. Potarł rękami o siebie i zbliżył je do ogniska.
- Nie mają tu jakiegoś żarcia?- spytał z irytacją. – Myślą, że po wędrówce będziemy super syci i najedzeni? Możecie pójdziecie się ich zapytać, co? Nie stójcie tak bezczynnie.
Pablo bez słowa wstał i wyszedł z igloo.
- Czekaj!- krzyknęłam za nim i również wygramoliłam się na zewnątrz.- Mieliśmy iść razem, nie pamiętasz?
- Fakt- odpowiedział, jednak nie zatrzymał się.
- Czemu traktujesz mnie tak zimno, co?- spytałam, zrównując z nim krok.- Przecież już mi wszystko wygarnąłeś! Już wiem, co sobie o mnie myślisz i może się zmieniłam, co? Może pomyślałam, że byłam w stosunku do ciebie nie fair i chcę to naprawić?
Pablo niespodziewanie się zatrzymał i spojrzał na mnie tymi głębokimi, zielonymi oczami. Od tak dawna nie miałam szansy ich ujrzeć… Brakowało mi tego. W jego spojrzeniu wyczuwałam jakąś taką czułość, opiekę i ochronę, którymi chciał się podzielić z każdą osobą, widzącą to w jego oczach. Chciałabym, żeby zaakceptował mnie taką, jaką jestem- z moim charakterem, wadami i zaletami.
- Nie wiesz, co czułam po tym, kiedy mi wszystko wyznałeś- powiedziałam, spuszczając wzrok.- Myślisz, że jestem bez uczuć? Że nic mnie to nie obeszło?
- Nie- odezwał się po chwili.- I tak naprawdę… nie czytałem w twoich myślach od tamtego czasu. Chciałem, żebyś miała jakąś swobodę, więc nie odzywałem się, bo… chciałem, żebyś to ty zaczęła rozmowę.
- I miałeś zamiar milczeć dopóki ja nie zacznę tego tematu?- spytałam, unosząc brew.- Przecież mogłam się poddać i nie rozmawialibyśmy już nigdy.
- Miałem nadzieję, że jednak tak nie będzie- wyznał.
Zapadła cisza. W oddali słychać było śmiech bawiących się dzieci i szczekanie psów.
- Czyli teraz możemy już normalnie rozmawiać?- spytałam z nadzieją.
- Pewnie.- I po raz pierwszy na jego twarzy zagościł szczery uśmiech.
- Chodźmy, bo Kayal się wkurzy- powiedziałam i ruszyliśmy przed siebie.
Rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Nie myślałam nawet nad odpowiedziami- one same wypływały z moich ust jakby spragnione wydostania się na świat.
- Poczekaj- powiedział nagle chłopak, przystając.
- O co chodzi? Przecież nie znaleźliśmy jeszcze żadnego Eskimosa- odparłam.
- Nie to mam na myśli. Zobacz tam.
Zerknęłam we wskazanym kierunku. Na ziemi przed wejściem do najbliższego igloo klęczała dziewczyna. Mogła być moją rówieśniczką, miała brązowe sięgające nieco za ramiona włosy. Ubrana była w płócienne spodnie, a na czarną bluzę miała niedbale narzucony futrzany kożuch.
- Idziemy do niej?- spytał Pablo, spoglądając na dziewczynę spode łba.
- Nie, po co. To pewnie kolejna zabłąkana osóbka, która potrzebuje pomocy. Zupełnie jak my.
Nagle zerwał się wiatr. Lekko zatoczyłam pod wpływem mroźnego podmuchu, który zerwał mi również kaptur z głowy.
- Cholera- zaklęłam.- Myślałam, że tu nie wieje- powiedziałam z powrotem okrywając głowę materiałem.
- Popatrz na jej minę.- Pablo nadal wpatrywał się w nieznajomą. Ona też wgapiała się w nas z szeroko otwartymi oczami.
- Ona też dyskryminuje ludzi z jasnymi włosami?- spytałam sarkastycznie.
- Nie wiem- odpowiedział chłopak, kręcąc głową.- Chodź, przekonamy się.
- Co? Nie!
Nie zdążyłam zareagować, a przyjaciel pociągnął mnie w stronę dziewczyny. Bezskutecznie zapierałam się nogami o ziemię- Pablo dociągnął mnie do niej.
- Cześć- powiedział z promiennym uśmiechem.- Jestem Pablo.- Wyciągnął do niej rękę, jednak ta zignorowała ten gest.
- Jestem Lorren FrostyBlast- powiedziała, przenosząc wzrok na mnie.- Jak ty się nazywasz?
- Esper- mruknęłam z lekką niechęcią, podając jej rękę. Uścisnęła ją.
- A nazwisko?- spytała.
- A co to ma do rzeczy?- zapytałam po części zdziwiona jak i zirytowana.
- Em…- Zaniemówiła.
Wzruszyłam ramionami.
- Czyli…
Dobiegło mnie groźne warczenie i szczekanie. Po chwili przy Lorren stał czarny wilk, szczerząc na nas kły. Zauważyłam, że miał duże i pałające mądrością oczy. Gdzie ja już takie widziałam?

_______________
Ten rozdział ma taką przeciętną długość, a to dlatego, że mam zamiar jutro wstawić kolejny. Nie chciałam wszystkiego mieszać w jednym, a że jeszcze przypomniałam sobie o jednym wydarzeniu...Więc ten kolejny rozdział może być jednym z krótszych...ale mam nadzieję, że wam to nie będzie przeszkadzać...Dodam go najprawdopodobniej jutro po południu ;)
P.S. Wróciłam! I mam zamiar wziąć się ostro do pisania i publikować do tydzień ;)
Pozdrawiam


Powracająca
Enough

Jednorazówka od Sagiego van Cahear aep Reuel

Sagi jest bardzo aktywny na naszym blogu (bardziej chyba niż ja, autorka). Tak więc kolejna jednorazówka od niego pojawia się tutaj i jest do waszej dyspozycji ;) Mam nadzieję, że spodoba się wam tak samo jak mnie :3

''CHCĘ TYLKO...''

20 maja 1965 roku, Wietnam.         
     Biegłem. Miałem na sobie mundur w kolorach całkiem dobrze maskujących mnie w dżungli; długie, rozpuszczone włosy w czarnym kolorze powiewały za mną w rytm szybkich kroków. W spotniałych dłoniach ściskałem karabin SKS, który otrzymałem tuż po wstąpieniu w szeregi armii kilka tygodni temu.
     Oddychałem ciężko, z trudem łapiąc każdy oddech. Płuca piekły mnie niemiłosiernie, gardło i usta miałem wyschnięte, niczym piasek na Pustyni Libijskiej; przed oczami przebiegały mi ciemne plamy, zawężające moje pole widzenia; ledwo stawiałem kolejne kroki, nogi miałem niczym wytopione z ołowiu.
     Ale biegłem nadal. Słyszałem podążających tuż za mną, nawołujących się między sobą żołnierzy. Czułem ich oddechy na karku. Byli niezmordowani. Ścigali mnie od kilkunastu minut, nie zgubili mnie w dżungli, nie zostali w tyle. Lawirowałem między drzewami, zmieniałem kierunek. Ale nie dawałem rady im uciec. Byli coraz bliżej. Nie dawali ani chwili wytchnienia.
     Przypomniałem sobie, co generał powiedział kiedyś nam, nowym żołnierzom. „Możecie ich wykończyć z zaskoczenia. Nie spostrzegą się, jak ich napadniecie i zabijecie. Ale strzeżcie się, bo jeśli raz wpadną na wasz trop, nie odpuszczą, dopóki was nie dopadną i zabiją. Albo dopóki sami nie zginą.” Teraz widziałem, co miał na myśli. I, że miał rację. Tych szaleńców nie obchodziło to, że jestem tylko jednym, samotnym żołnierzem.
     Albo właśnie to ich motywowało.
     Byli coraz bliżej. Nie miałem szans im uciec. Byłem zbyt zmęczony. Ta ucieczka nie miała sensu, ale kontynuowałem ją. Ja nigdy się nie poddaję. Prędzej popełnię samobójstwo, niż zgodzę się wpaść do ich niewoli. Już ja wiem, co oni robią z jeńcami. Kiedyś dopadli mojego brata i kuzyna… Nie, nie dam się tak zabić. Nie dam się żywcem spalić w piecu hutniczym ani wrzucić do maszyny do mielenia mięsa!
     Potknąłem się, poleciałem na twarz, karabin wbił mi się boleśnie w klatkę piersiową. Szybko zerwałem się z ziemi i rzuciłem do dalszego biegu, wciąż ściskając broń, mimo rozrywającego bólu w prawej dłoni. Przez głowę przemknęła mi myśl, że mogłem pogruchotać sobie kości, jednak pomysł ten zniknął równie szybko jak się pojawił: byłem zbyt zmęczony, by zastanawiać się nad takimi rzeczami. Mój mózg odmawiał współpracy i jakiegokolwiek logicznego myślenia, pozostały mi tylko instynkty i odruchy.
     Skręciłem ostro w lewo, odbijając z poprzedniego kierunku. Nie miałem pojęcia, dokąd biegnę. Nie wiedziałem, gdzie jestem. Nie znałem okolicy, straciłem rachubę czasu, który trwała ta ucieczka. Wiedziałem tylko, że nie mogę zawrócić, ani zatrzymać się. Że nie mogę się poddać, tak jak zrobili to moi towarzysze z oddziału. Nie oddam się w niewolę!
     Słyszałem strzały, krzyki i nawoływania. Coś wybuchło za moimi plecami, ktoś krzyknął z bólu, ktoś wrzeszczał, prosząc o pomoc. Ja biegłem dalej, nie zważając na żadne odgłosy. Zrozumiałem jednak, że ścigających mnie żołnierzy ktoś (albo coś) zaatakował. Przyspieszyłem więc jeszcze bardziej, ciągnąc energię z ostatków sił, które mi pozostały, wykańczając ostatnie rezerwy.
     Za co oni nas tak nienawidzą? Czemu nas najechali? Czemu nie zostawią nas w spokoju? Co my im zrobiliśmy? Dlaczego wtrącają się w nasze sprawy?! To przecież nie ich sprawa, kto rządzi w naszym kraju. Zostawcie nas w spokoju! Wracajcie do siebie! Do swojego kraju i swoich rodzin! Co, nie macie do czego wracać? Czy nikt ani nic was nie czeka we własnym kraju? Co tu robicie? Czemu wyżywacie się na nas za wyrządzone wam krzywdy?!
     Strzały stawały się częstsze, krzyki rozpaczliwsze, jednak wszystko to stopniowo stawało się coraz odleglejsze, a w końcu słyszałem już tylko echa dalekiej walki. Zwolniłem nieco, korzystając z chwili, by złapać oddech. Wydawało mi się, że za chwilę wypluję płuca. Przez dłuższą chwilę pawie nie mogłem oddychać po tym szaleńczym biegu. Wlokłem się noga za nogą, próbując odzyskać choć część sił, a jednocześnie nie śmiejąc całkiem się zatrzymać.
     Gdy tylko odzyskałem i uspokoiłem oddech, znów ruszyłem biegiem przed siebie. Zdawało mi się, że znów słyszę za sobą odgłosy pogoni, jednak nie byłem pewien, czy nie popadłem w paranoję. Za każdym razem, kiedy oglądałem się za siebie, widziałem biegnących za mną żołnierzy. Nie wiedziałem, czy są tam naprawdę, jednak przyspieszałem, nie zważając na piekące płuca, obolałe mięśnie i naciągnięte ścięgna. Rozpaczliwa chęć przetrwania brała górę nad zdrowym rozsądkiem.
     Po raz kolejny potknąłem się i upadłem. Zrywając się z ziemi zerknąłem przez ramię. Zobaczyłem ich wyraźnie, uzbrojonych w M14 i M16. Już nie miałem złudzeń – wrócili na mój trop i znów mnie dopędzili.
     W odległości kilkuset metrów przed sobą ujrzałem silne światło. Dżungla się kończyła, czekał mnie bieg przez otwartą przestrzeń, na której nie mam szans. Ale nie zatrzymałem się.
     Wolę zginąć, niż się poddać.
     Chcę tylko być wolny. Nic więcej.
     Wypadając z gąszczu, usłyszałem charakterystyczny huk zbliżającego się śmigłowca. Najszybciej jak mogłem, pędziłem przez łąkę, na której się znalazłem. Po chwili z dżungli za moimi plecami wypadli żołnierze, z prawej strony nadlatywał tak dobrze mi znany Huey; po obu stronach śmigłowca sterczały wycelowane w moim kierunku lufy ckm-ów.
     Słońce świeciło jasno, na niebie nie było najmniejszej chmurki.
     Zatrzymałem się, wycelowałem karabin w swój brzuch i nacisnąłem spust. Rozległ się suchy trzask. Załamałem się. To koniec. Już nic nie uratuje mnie przed losem mojego brata i kuzyna…
     Żołnierze otoczyli mnie, wycelowali w moim kierunku swoje karabiny.
     - Ja chcę tylko… - wyszeptałem, wypuszczając z ręki bezużyteczną broń… - Chcę tylko… 
     Czas zwolnił swój bieg. SKS powoli opadał na ziemię, a niebo zasnuwało się gęstymi, czarnymi, burzowymi chmurami. Gdy karabin skończył swój niedaleki lot, rozległ się potężny grzmot, błyskawica przecięła powietrze i uderzyła w lecący śmigłowiec. W tym samym momencie z nieba runął grad. Z chmur spadały ogromne grudki lodu, w większości dorównujące rozmiarami piłce do tenisa.
     Trafieni nim żołnierze powoli osuwali się bez przytomności (lub życia, nie sprawdzałem) na ziemię. Pilot stracił kontrolę nad śmigłowcem, albo wystraszył się tak nagłej zmiany pogody, bo maszyna zachwiała się w locie i wyrżnęła o podłoże, łamiąc płozy i orząc kadłubem ziemię.
     Tylko ja wyszedłem cało z gradobicia. Burza zakończyła się tak nagle, jak się rozpoczęła; czas wrócił do poprzedniego rytmu.
     - Chcę tylko być wolny… - wyszeptałem w końcu, gdy wszystko ucichło.     

         

piątek, 21 lutego 2014

Rozdziała 15 od Lorren " Nic nie dzieje się przypadkiem "


Cześć! Możliwe, że ten rozdział wyprzedza trochę fabułę przedstawianą prze Enough, ale wrzucam go dlatego, że w najbliższym czasie może mnie zabraknąć na blogu. Aktualnie możecie liczyć na moja "wspólniczkę", która ma parę rozdziałów do nadrobienia, przez co ja w pewnym stopniu również jestem ograniczona, ale to nie istotne. Życzę miłej lektury! Mam nadzieję, że się spodoba. I starałam się go skrócić jak najbardziej umiałam :) (chyba mi się to nie udało, ale trudno, może przeżyjecie)
_________________________

     Wpadłam do swojego pokoju i zatrzasnęłam za sobą drzwi jednym, porządnym kopniakiem, po czym rzuciłam się na łóżko, ukrywając twarz w poduszkach.
- Lorren, odpowiedz mi wreszcie!- szczekała rozdrażniona Lexi w mojej głowie.- Halo, ja cały czas do ciebie mówię! Co się znowu stało! Wyleciałaś stamtąd jak z procy!
- Elliot. Nie było go na ganku, jak wychodziłam- przesłałam jej wymijająco i kompletnie od rzeczy, nadal wciskając głowę w poduszkę.
- Poszedł do Clov, chwilę po tym, jak Soah zabrał cię do środka- z anielską cierpliwością odrzekła mi wilczyca.- Powiesz mi wreszcie, co się stało? Pokłóciłaś się z Tony’ m?
- Ha, wręcz przeciwnie!- prychnęłam w telepatycznej odpowiedzi i przewróciłam się na plecy, po czym zaczęłam wpatrywać w biały sufit, przygryzając dolną wargę tak mocno, że po chwili poczułam słodkawy smak krwi w ustach.
- Więc, co?!- warknęła Lexi wyskakując na łóżko i siadając w moich nogach.
- Antaniasz wziął mnie potem na rozmowę…- zaczęłam wydymając policzki, wypuściłam powietrze i zamilkłam na parę sekund. W głowie miałam kompletny mętlik. Totalny chaos. Nic nie wydawało mi się racjonalne, bo takie nie było! Zupełnie jakbym straciła sens swojego dalszego życia. Wszystko mi się waliło. Nie potrafiłam się odnaleźć we wszystkich tych sprawach- Wiesz, chciałabym cofnąć czas.
- A co to ma do rzeczy?!- szczeknęła moja towarzyszka.- Mów!
- Żeby nigdy nie spotkać Angelo, żeby nigdy nie dowiedzieć się o Elliocie i, żeby nigdy nie trafić do Szkoły Antaniasza... No, pomyśl! Odkąd Wyrocznia niby wskazała mi właściwą drogę wszystko się komplikuje, moje życie stanęło na głowie, nie uważasz?
- Może troszeczkę…- Lexi przechyliła łeb i wpatrywała się we mnie czarnymi, głęboko osadzonymi ślepiami, jak zwykła to robić, gdy łączyłyśmy się myślami.- Ale nadal nie dowiedziałam się, co cię tak wyprowadziło z równowagi?
- Antaniasz wziął mnie na rozmowę…- zaczęłam powtórnie bezbarwnym tonem i urwałam, bo nie za bardzo wiedziałam, jak jej to wyjaśnić. Sama nie potrafiłam sobie tego wyjaśnić…i nie chciało mi się po prostu w to wierzyć. To takie nieracjonalne. Ale co może być racjonalne w życiu Nadnaturalnego? Poczułam się tak jakby jakiś demon wtargnął do mojej głowy i obdarł mnie ze wszystkich zmysłów, zabrał zdrowy rozsądek i podświadomość.
- To już słyszałam- odszczeknęłam mi Lexi, oblizując się po pysku.
- Wiesz, że mój ojciec nie żyje- odesłałam jej mydlanym tonem, trochę zaczynając od tyłu ten temat. Moja towarzyszka potwierdziła to skinieniem, zupełnie jak człowiek, więc mówiłam dalej.- Antaniasz między innymi to chciał mi przekazać i złożyć kondolencję oraz zwrócił się z prośbą, bym nic nie mówiła o tym Elliotowi, gdyż jest jeszcze w szoku po katastrofie... Z tym się zgodziłam. Mędrzec obiecał mi, że sam przekaże mu tą tragiczną wiadomość. Przyczyny zgonu są nieznane, choć ojciec był ranny... Soah’ owie zastali go martwego w zdemolowanym mieszkaniu, które wynajmował, najprawdopodobniej doszło do walki, tylko nikt nie wie z kim… Dziwna sprawa...- gdy to mówiłam głos mi się łamał, więc co chwila przerywałam, a Lexi nie usłyszała ode mnie tak płynnej relacji.- Shon i Shasha dostali tajne zlecenie od Antaniasz, by odnaleźć mojego tatę, gdyż inni szpiedzy naszego mentora wynaleźli w jakimś europejskim kraju…dokumenty. Ta… Akt ślubu Toma FrostyBlasta i Elsy Cantori.- urwałam siadając i zaczęłam nieprzytomnie głaskać wilczycę po karku.- I tu uwaga… był też akt narodzin, na którym widniało moje nazwisko i jeszcze jedno imię... Bliźniaczki. Kiedy Antaniasz mi o tym powiedział wybuchłam śmiechem. Na prawdę ma już dosyć! Tego wszystkiego. Śmierć ojca, pożar, Tony! Ugh! Nie jestem w stanie pogodzić tego wszystkiego i jeszcze znieść taki nawał informacji i zdarzeń bez emocji!
- Jak to bliźniaczek?!- wilczyca wpatrywała się we mnie z jeszcze większą uwagą, marszcząc mokry, gumowaty nos.- Nie rozumiem. Sugerował, że…
- …po świecie łazi gdzieś mój sobowtór!- dokończyłam za nią rozpaczliwie i z powrotem rzuciłam się na poduszki. Miałam ochotę zakopać się w pieleszach i już nigdy z nich nie wychodzić! Wgryzłam się w gładką poszewkę, żeby nie zacząć krzyczeć, tak mocno, że rozbolały mnie dziąsła.
- Hej, Lorren, przecież to niedorzeczne- do mojego umysły wdarł się po chwili dziwny, wibrujący ton wilczycy. Wnioskując z jej chrapliwego szeptu, była zaszokowana, zupełnie jak, ja, gdy Antaniasz powiedział mi, że nie żartuje.- To zapewne jakaś pomyłka! Masz już brata, tak! Jest Elliot! Jego dało się przyjąć, zwłaszcza, że sam Angelo ci o nim powiedział, ale… ale, żebyś miała siostrę bliźniaczkę? Co to ma być!
- Dlatego Soah’ owie mieli odnaleźć ojca- przesłałam je łkając.- Żeby to potwierdził, przyznał się lub zaprzeczył! Ale się spóźnili! Wiesz, co jest najgorsze, że Antaniasz ma teraz kolejny dylemat, lecz nie chodzi o moją psychikę, czy nie odbije mi do końca albo, co! Kogo to by obchodziło!? Bardziej martwi się tym, że poza Szkoła przebywa jeszcze jedna Nadnaturalna, która bez odpowiedniego kursu może być śmiertelnie niebezpieczna! Bo, co? Bo jest moją krewną! Ludzie, moją siostrą!- po czym zaczęłam przeklinać już na głos, dąsając się na cały świat dookoła.- Dlaczego? Dlaczego, ja?!
- Lorren, jeśli faktycznie masz bliźniaczkę, to wykaż dla niej trochę wyrozumiałości- dostałam odpowiedź Lexi. W jej głosie słyszałam zawahanie.- Pomyśl, jak ona się czuje. Gdzie jest? Może już od dawna o tobie wiedzieć i szukać cię po całym świecie! Albo próbuje odnaleźć waszego ojca. Nie możesz od razu jej skreślać. Mi też się to wydaje nierealne, lecz jeżeli jednak jest prawdziwe musisz się z tym pogodzić, tak samo jak pogodziłaś się z istnieniem Elliota. Nie mówię ci, że masz teraz lecieć do Antaniasza w podskokach i dziękować mu za tą wiadomość, która nie jest potwierdzona. Jednak nie możesz się tak nastawiać. Angelo ci powiedział, że czeka na ciebie jeszcze wiele niespodzianek. Nie uważasz, że mimo wszystko życie układa ci się pomyślnie? Zaufaj losowi…
- Myślałam, że tym nie zrozumiesz, Lexi!- odesłałam jej z goryczą i żalem.
- Lorren, kochanie, nie rozum mnie źle. Proszę, ochłoń, to wtedy pogadamy- Wilczyca podsunęła się do mnie, potykając o poduszki i trąciła mnie nosem.- Może się prześpisz z tym tematem? Zerwałaś całą noc. Nie zmrużyłaś nawet oka. Na pewno jesteś wyczerpana. Potrzebujesz odpoczynku i wyciszenia. Co ty na to? A jak wstaniesz, to opowiesz mi co z Tony’ m, dobra? No, już nie myśl o tym co powiedział Antaniasz. To nie jest sprawdzone. Nie bierz tego tak do siebie, ale też nie ignoruj…
- Chyba nie zasnę w ciągu dnia- odparłam, ale nie zabrzmiało to przekonująco, bo właśnie w tym momencie, jak na złość zaczęłam ziewać.
- Lorren?- Lexi wpatrywała się we mnie z taki politowaniem, że uległam zgadzając się.
       Położyłam się na boku nie wchodząc pod kołdrę. Czułam jeszcze jak moja wilczyca owija się wokół moich nóg. Przesłała mi jeszcze coś w stylu: „Miłych snów”, a ja w momencie odpłynęłam i dałam się ukołysać w ramionach snu.

*  *  *
      Zerwało mnie głośne łomotanie do drzwi. W pierwszej chwili nie wiedziałam co się dzieje. Słońce wisiało już wysoko, za oknem. Musiało być późne popołudnie. Wyskoczyłam z łóżka i przypadłam do drzwi. Co się znowu działo? Kto tak nagle mnie potrzebował? Szarpnęłam klamkę i otworzyłam je z rozpędem. A za nimi stał Shon. Zrobiłam wielkie oczy na jego widok.
- Lorren!- wrzasnął do mnie.- Shasha właśnie miała wizję!
- Co? Shon, jaka wizję? Co ona jasnowidz jakiś?- prychnęłam trochę zaspana, zupełnie nie w moim stylu.
- Soah’ owie potrafią rozpoznać Nadnaturalnych, jak wiesz – odparł chłopak całkiem spokojnie. – Miewają też wizje. Urywki zdarzeń z przyszłości. To w sumie można nazwać prorokowaniem. Najczęściej wizję mamy w snach i tym razem też tak było!
- Dobra, dobra. Mów o co chodzi – poprosiłam nadal trzymając go za progiem i ziewnęłam. W razie czego mogłam się jeszcze wycofać i trzasnąć mu drzwiami przed nosem, jakby ta wizja zbytnio mnie zaszokowała. Co było możliwe… Ale z drugiej strony byłam ciekawa co to takiego, że tak mu się paliło, żeby mi o tym powiedzieć.
- Shashy śniłaś się ty, w lesie- zaczął opowiadać Soah.- Byłaś tylko ty z Lexi. To był chyba wieczór… tak mi przynajmniej mówiła. Potem słyszała głosy… Cantori. To nazwisko w kółko krążyło jej po głowie. Zobaczyła jak wskakujesz do portalu. Tego którym my się tu przenieśliśmy…Potem wizja się jej urwała, ale tylko na chwilę. Głosy ucichły, a po głowie rozniósł się jej słodki, męski śmiech. Wtedy obrazy wróciły i zasypały ją kaskadą. Byłaś tam ty, na jakimś odludziu, po pas w śniegu. Potem zobaczyła dziewczynę, która wyglądała jak ty… Niczym bliźniaczka…
    O, nie! Bez przesady! Znowu ta przeklęta bliźniaczka! Zagotowałam w tym momencie! Nie obchodzi mnie ona i tyle! Jej osoba wcisnęła się do mojego życia w najmniej odpowiednim momencie! Błyskawicznie zatrzasnęłam Shonowi drzwi przed nosem, ale on jeszcze zdążył włożyć stopę między nie a framugę.
- Czekaj! Posłuchaj mnie! To ważne!- prosił mnie błagalnym tonem.- Lorren? Proszę, wysłuchaj mnie. Nawet Antaniasz nic o tym nie wie…
      W końcu zmiękłam opierając się plecami o drzwi i przyciskając na nie z całej siły. Odsunęłam się od nich i wpuściłam go do środka.
- Dobrze robisz- przesłała mi niespodziewanie Lexi i kiwnęła pyskiem z uznaniem, jeśli tak to można określić.
- Słucham dalej. Do sedna- zwróciłam się do Shona zamykając starannie drzwi. Bałam się odwrócić do niego przodem i czekać na ciąg dalszy tej opowieści. W sumie nie darzyłam tej dwójki szpiegów wielkim zaufaniem. Nic do nich nie miałam. Przecież poznałam ich niecałą dobę temu! Nie wiedziałam jak reagować. Czy mu wierzyć? Ale skoro Antaniasz im wierzył?
- Dziewczyna się bardzo od ciebie różniła, wbrew pozorom- kontynuował chłopak opierając się o moja szafkę nocną.- Podobno wyglądała tak jak ty… tylko w białych włosach. Bardzo charakterystyczny punkt zaczepu, nieprawdaż? Była w towarzystwie dwóch chłopaków i wilka. Takiego jak twoja Lexi tylko… również białego. Spotkałyście się na jakiejś zaśnieżonej równinie w eskimoskiej wiosce. 
       Zamilkł. Ja też się nie odzywałam. Przyjęłam to do wiadomości dosyć obojętnie. Przez zdarzenia, które miały miejsce w ciągu ostatnich kilku godzin wyczerpałam zapas swoich uczuć. Wyzbyłam się emocji. Nie potrafiłam się smucić, czy cieszyć. Wpadłam w bezdenną otchłań zobojętnienia.
- Lorren, rozumiesz?- w końcu ciszę przerwał Soah.- Musisz jeszcze dziś przejść do świata śmiertelników! Antaniasz o niczym nie wie! Będziemy cię kryć dopóki nie wrócisz z tą dziewczyną. Przejście zamknie się jutro wieczorem. Nie masz dużo czasu…
     Przetwarzałam powoli jego słowa. Nie chciałam pozwolić żeby wzbudziły we mnie wyrzuty sumienia. Ale nie potrafiłam. Zacisnęłam dłonie w pięści i podjęłam decyzję.
- Zrobię to. Dziś pójdę z Lexi do portalu w lesie- odezwałam się bezbarwnym, łamiącym się głosem.- Odszukam tą dziewczynę. Tylko czy na pewno wyląduję od razu w tej eskimoskiej wiosce? Jaką mam gwarancję, że mi się powiedzie?
- Żadną…

*  *  *

     Nadal nie mogłam uwierzyć, że to robię. Przez resztę dnia starałam się nie wzbudzać pozorów. Nikomu nie powiedziałam o swoich planach. Nawet Elliotowi. Zresztą on cały czas zabawiał osowiałą Clov. Andy zaszył się nie wiadomo gdzie. Soah’ owie mieli mnie kryć przed Antaniaszem, który całe popołudnie spędził przy Tony’ m próbując wskórać coś jeszcze z jego dłonią. Miałam wolną rękę. Wszyscy byli czymś zajęci. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Nie było zajęć, to oczywiste. Więc nie miałam większego problemu by zakraść się pod wieczór na arenę po łuk. Zwłaszcza używając zaklęcia, które sprawia, że stajesz się niewidzialny. Swoja drogą to bardzo przydatny frazes. A, że już nigdy nie poszłabym do lasu bez broni...! Poza tym wilkołaki cały czas grasowały między drzewami naszego ośrodka. Dużo ryzykowałam.
      Jednak udało mi się przeprawić prze głuszę nie napotykając problemów na swojej drodze. 
     I właśnie stałam z Lexi w podziemnej jaskini, na której środku nadal migotało świetliste, tęczowe koło. Patrzyłam na nie dłuższą chwilę jak zahipnotyzowana. Otrząsnęłam się pocierając czoło i odrywając wzrok od kolorowych błysków.
- Raz się żyje, nie?- szepnęłam w myślach do Lexi, poprawiając kołczan i łuk na plecach.
- Nie wierze, że się na to zdecydowałaś- odszczeknęłam mi wilczyca i przylgnęła do mojej nogi.
- Ja też w to nie wierzę!- zaśmiałam się 
- Na trzy?- zapytała mnie i uniosła łebek do góry.
- Po co odliczać? Teraz!- odparłam szybko z ironicznym uśmiechem i bez zwłoki podeszłam szybki, pewnym krokiem do portalu. Lexi poczłapała za mną pośpiesznie, żeby nie robić zbędnego dystansu. Jednak zatrzymałam się tuż przed nim z zawahaniem. Wyciągnęłam niepewnie dłoń i dotknęłam powierzchni przejścia. Koło zafalowało jak hologram. Niepewnie uniosłam nogę i wsadziłam stopę do portalu. Nie czułam pod nią oparcia. Udało mi się nie panikować, ale serce waliło mi jak młotem. Profilaktycznie wstrzymałam oddech i przenosząc ciężar ciała na nogę tkwiącą w przejściu, runęłam do środka, jak długa i osunęłam się w ciemność.

*  *  *
    Nie czułam zimna, choć miałam na sobie tylko swoją ulubioną czarną bluzę, pod nią podkoszulek i płócienne spodnie. Teleportacja nie była taka straszna. Trochę mnie sponiewierało, ale w końcu nie wiedziałam czego się mam spodziewać. Za pierwszym razem wypadłam z portalu w wielką śnieżną zaspę, więc szczęście mi dopisywało.
    Nie wiedziałam za bardzo co mam robić. Gdzie bym nie popatrzyła rozciągała się przede mną ośnieżona równina. W jednym miejscu na horyzoncie majaczyły mi tylko małe wzniesienia. W miejscu, w którym pojawiło się przejście dygotało powietrze, to była jedyna oznaka tego, że portal jeszcze tam jest… tylko bezbarwny, przeźroczysty. Jakby włączył się w nim jakiś tryb maskujący.
     Powymieniałam się z Lexi wszystkimi za i przeciw i doszłyśmy do wniosku, że stanie w jednym miejscu po kolana w śniegu nic mi nie da, więc postanowiłam ruszyć przed siebie w stronę wypustek na horyzoncie.
     Nie miałam pojęcia ile czasu brnęłam przez zaspy. Buty i spodnie całkowicie mi przemokły. Wiatr dął prosto w twarz i uniemożliwiał marsz. Porywiste podmuchy rzucały mną i Lexi na wszystkie strony. Szron osadzał mi się na włosach, brwiach i rzęsach, a moja wilczyca wyglądała zupełnie jakby osiwiała.
      Nie odzywałyśmy się do siebie. Wolałam się skupić na marszu. Obraz rozmywał mi się przed oczami od białych tumanów śniegu. Czułam jak mróz szczypie mi policzki i przenika przez moje ciuchy powodując łaskoczące dreszcze. Nie marzłam, ale ciepło też mi nie było. Zawzięcie brnęłam przed siebie kierując się prosto na wypukłości i mając nadzieję, że znajdę tam jakiś ludzi. Strach dotarł do mojego umysłu w chwili, gdy uświadomiłam sobie, że nie będę potrafiła wrócić do portalu, który zamknie się następnego dnia. Nie miałam za wiele czasu. A jeszcze musiałam odnaleźć tą dziewczynę. A, że nie miałam pojęcia jak to zrobić, gdzie jej szukać... to swoją drogą.
      Cała ta akcja była nie przemyślana i kompletnie nie odpowiedzialna.
      Ale już było za późno na zastanawianie się.
      W końcu zbliżyłam się na tyle do śnieżnych wypustek, że dostrzegłam czym tak naprawdę są. Wioska. Wypustki to igla. Zaczęłabym skakać z radości, gdyby nie to, że ograniczały mnie zamarznięte, sztywne ubrania. Pomimo wszystko przyśpieszyłam kroku nie zważając już na groźne podmuchy i zawieruchę. Chciałam jak najszybciej dotrzeć do cywilizacji!
       Po wielu trudach dopadłyśmy z Lexi do obrzeży wioski. Przywitały nas małe eskimoskie dzieci, które bawiły się na zewnątrz z psami, mimo śnieżycy. Przyjęto nas bardzo miło i nie wypytywano o to skąd się tu wzięłyśmy, co mnie cieszyło. Tutejsi ludzie zachowywali się zupełnie tak, jakby przyjmowanie obcych podróżnych było u nich na porządku dziennym!
       Między domkami nie odczuwało się już takiego wiatru. Eskimosi skakali wkoło mnie jakbym była jakimś bóstwem, kultywowanym przez nich. Przyniesiono mi ciepły kożuch, który w sumie nie był mi potrzebny i zaproszono do jednego z największych iglo. Lexi od razu zaprzyjaźniła się z tutejszymi psami i dziećmi. Może minęło jakieś pół godziny odkąd zawitałam do wioski, a traktowano mnie jakbym mieszkała tu od dawna i wróciła z katorżniczej ekspedycji.
        Kiedy zaprowadzono mnie do lodowego domu i kazano wejść do środka na klęczkach, między innymi domkami po lewej, zauważyłam dwie odmienne osoby, które nie były Eskimosami. Chłopaka i dziewczynę. Nie dostrzegałam ich twarzy, ani dokładnego ubioru, ale na pewno ze sobą rozmawiali… a może się nawet kłócili? Tego nie wiedziałam. Zatrzymałam się w pół skłonie i zaczęłam przyglądać im uważnie. Nagle niespodziewany podmuch wiatru zerwał dziewczynie kaptur z głowy. 
       A ja zobaczyłam jej rozwiane białe włosy. 
________________________
Wiem, że długi, ale uprzedzałam, że jeszcze ten rozdział super króciutki nie będzie... :/
Następny na pewno będzie krótki i szybki do przeczytania, obiecuję.