poniedziałek, 3 lutego 2014

Rozdział 13 od Lorren " Nic nie dzieje się przypadkiem "


Hejka, sprężyłam się przez weekend i napisałam dla was kolejny rozdział. Mam nadzieje, że ta trzynastka nie będzie dla mnie pechowa i spodoba się wam choć ociupinkę :) Choć ten rozdział jest dość dramatyczny, pod wieloma względami, nie tylko fabuły. Dosłownie, dramat, pewnie będzie się wam płakać chciało, jak będziecie czytać te wypociny. A może jednak... nie? To się okaże.
_____________________________          

     Poczułam się tak, jakby to ojciec własnoręcznie wbił mi nóź w plecy. Wnętrzności skurczyły mi się do rozmiarów pięści, gdy tylko usłyszałam odpowiedź Shona. Przyswajałam tą wiadomość wstrzymując oddech, robiłam to nieświadomie. Przełknęłam ślinę i ruszyłam prosto przed siebie z nieobecnym wzrokiem wbitym w drogę.
- Lorren- zawołała mnie szeptem Tony, który poszedł za mną.- Lorren!
      Ale ja nie reagowałam. Nie wiem dlaczego tak dotknęła i zdruzgotała mnie ta informacja, przecież nawet nie znałam taty… Lecz chciałam go poznać. Miałam nadzieję odnaleźć go, po ukończeniu szkolenia. Porozmawiać. Wyjaśnić pewne sprawy. A teraz straciłam tą możliwość. Straciłam go.
    Dopiero po chwili do oczu zaczęły napływać mi łzy. Mniejsza ze moimi uczuciami. Poradzę sobie. Porozpaczam, a w końcu mi przejdzie...chyba. Pomyślałam o Elliocie. Jak on to przyjmie? Ojciec go wychowywał. Elliot go znał, kochał, możliwe, że tęsknił. A teraz stracił wszystko. Ma tylko mnie, więc nie mogę popaść w katatonię, czy pogrążyć się w milczącym smutku. Odrętwienie ogarnęło mnie całą. Nagle wszystkie myśli zmieniły się w strzępy. Zupełnie jakby niebo roztrzaskało się w drobny mak na mojej głowie.
    Mimowolnie zaczęłam biec, chciałam się gdzieś schować, odciąć od rzeczywistości. Zapomnieć. Wyłączyć się. Poukładać te przeklęte puzzle. Ale brakowało mi elementów do tej układanki. Dlaczego ojciec zginął? Czy został zamordowany? Jeśli tak, to przez kogo? Nie rozumiałam tego i zaczęłam się zastanawiać, czy chciałabym to zrozumieć.
         Nagle ktoś złapał mnie za ramię i pociągnął do tyłu.
- Czekaj! Lorren, uspokój się!- krzyknął na mnie Tony z bezradnością. Zapomniałam, że za mną szedł. Zapomniała, że gdy zaczęłam biec zapewne zaczął mnie gonić. Nie myślałam teraz racjonalnie, nie zastanawiałam się nad tym co robię, działałam impulsywnie. Jednak jego głos i dotyk dłoni na moim ramieniu ściągnął mnie na ziemię.
- Wiem, że to co przed chwilą usłyszeliśmy jest dla ciebie…- odezwał się do mnie cicho, ale nie skończył zdania. Urwał ze zmieszaną miną. Nawet on nie potrafił mnie pocieszyć. Z resztą nie chciałam pocieszenia, bo co, usłyszę drętwe zdania typu: Taki mi przykro lub Strasznie ci współczuję. To nijak nie może podnieść na duchu. Zamiast tego przytulił mnie, a ja schowałam twarz w jego bluzie, nie odwzajemniając uścisku. Cieszyłam się, że mam kogoś takiego, jak on.
       Tony gładził moje włosy, a ja zamknęłam oczy próbując stłumić szloch. Uspokoić się. Czułam, jak lód ogarnia moje serce, przepływa żyłami po całym ciele. Nie próbowałam tępić nadnaturalności. Dałam jej upust, a moje paznokcie pokrył szron. Zdawałam sobie sprawę, że właśnie wyziębiam się i pozwalam uciec całemu ciepłu ze swojego ciała, w konsekwencji czego mogę stracić kontrolę, ale są czasem takie chwilę, że człowiek nie przejmuje się takimi rzeczami.
       Dłonie i usta nadal mi drżały, ale powoli zaczęłam się uspokajać. Wzięłam kilka głębokich wdechów i nadnaturalność zaczęła się wycofywać. Odsunęłam się od Tony’ ego i spojrzałam na niego z wdzięcznością.
- Porozmawiasz później z Antaniaszem, on wszystko ci wyjaśni- mruknął ledwo słyszalnym głosem, po czym obejmując mnie poprowadził, nadal lekko nieprzytomną, do Uczniowskiego Domu. Kiedy szłam przed siebie, prowadzona przez Tony’ ego, myśli krążyły mi bezsensu po głowie, obijając się o siebie. Starałam się skupić na czymś odległym, przyjemnym, ale wszystko sprowadzało się do jednego. Myśli o ojcu. Myśli o Elliocie. W mojej głowie z powrotem odbiło się echem zdanie wypowiedziane przez Shona: Antaniaszu…Tom FrostyBlast nie żyje…Chociaż nigdy nie znałam taty, taka wiadomość jest niszcząca.
       Dotarliśmy do Uczniowskiego Domu. W głowie mi szumiało, nie wiedziałam, czy mówić o czymkolwiek bratu. Może lepiej byłoby poczekać aż Antaniasz sam się na to zdecyduje. Poza tym jak mam mu to przekazać. Z pewnością zareagowałby gorzej ode mnie. Weszliśmy do korytarza. Pierwsze co to oderwałam się od boku Tony’ ego (ku własnemu zdumieniu robiłam to z niechęcią) i podsunęłam się do drzwi Elliota. Zapukałam z zawahaniem.
- Jesteś pewna?- usłyszałam za sobą głos chłopaka.
- Ale czego?- odparłam pytaniem, nie odwracając się twarzą do niego.
- Chcesz to tak od razu powiedzieć Elliotowi?- sprecyzował z dziwną nutą zwątpienia w głosie.
- Nie… jeszcze nie. Nie wiem jak…- mówiąc to spojrzałam na niego przez ramię. Wtem drzwi przede mną się otworzyły.
Pierwsza wypadła za nich Lexi i rzuciła się prosto na Tony’ ego. To wydarzyło się tak szybko, że nie zdążyłam nijak zareagować. Byłam w szoku. Chłopak stracił z siebie warczącą wilczycę i przylgnął do ściany. Zamurowało mnie. Za dużo zdarzeń jak na jeden dzień!
- Lorren!- ryknęła Lexi w mojej głowie, tak głośno, że zabolały mnie skronie.- Jak mogłaś?! On śmierdzi wilkołakiem!
- Lorren, pomóż!- wrzasnął do mnie Tony. Byłam rozdarta. Nie mogłam zwlekać, więc przyskoczyłam do wilczycy i złapałam ją za obrożę na karku, przytrzymując ją. Lexi zaczęła się rzucać, ujadając.
- Lorren?- tym razem odezwał się Elliot. Stał przestraszony w drzwiach, opierając się o futrynę.- Co się dzieję?
- On śmierdzi wilkołakiem!- warczał mi w myślach moja towarzyszka.- Oszukałaś mnie! Poszłaś do lasu, tak?! Nie pojawiłaś się na zajęciach! Oszukałaś mnie!
- Lorren?- ponowił pytanie mój braciszek, przybliżać się nieznacznie. Ledwo utrzymywałam Lexi w ryzach, okrutnie wierzgała i szczekała wniebogłosy.
- Powiedz jej coś…- naciskał na mnie Tony, obserwując rozjuszonego wilka, którego za wszelką cenę chciałam od niego odciągnąć.
- Dosyć!- krzyknęłam rozpaczliwie.- Dosyć, słyszycie! Wszyscy macie się zamknąć!
- Ej, śnieżynko, nie irytuj się tak- za moich pleców dobiegł kolejny głos. Andy! Jeszcze jago zgryźliwych uwag mi teraz brakowało!- Co tu się dzieje, ludziska?
- Ty, też się zamknij!- syknęłam do niego.
- Ale, po co te nerwy, nie bulwersuj się tak, śnie…
- Nie nazywaj mnie śnieżynką!- wydarłam się na niego. Nie potrafiłam zapanować teraz nad uczuciami. Za dużo rzeczy nakładało się na siebie. Kumulując się tak kompletnie wytrąciły mnie z równowagi. Tym razem nie zachowałam zimnej krwi. Jedynie Lexi częściowo się uspokoiła.
- Dobra, dobra, przepraszam, było mówić, że cię to wkurza, śnieżynko…
- Andy, idź stąd do cholery…- wtrącił się Tony przenosząc niemiły wzrok na blondyna.
- A ty co się wpieprzasz, z Lorren rozmawiam!- żachnął się groteskowo tamten.
- Spadaj, Andy! Nie wtrącaj się - warknęłam do blondyna. Ten się tylko skrzywił pobłażliwie i kręcąc głową wrócił z powrotem do swojego pokoju, chyba chichocąc pod nosem.
- Elliot, możemy porozmawiać?- zwróciłam się do brata, ignorując roznoszące mnie emocje i nadnaturalność. Puściłam wilczyce, która warczała jeszcze trochę na Tony’ ego.
- Teraz? Jejku, Lorren, nie moglibyśmy trochę później?- uśmiechnął się przepraszająco. Musiałam mieć bardzo ciekawą minę, skoro się tak na mnie popatrzył.- Przepraszam, ale umówiłem się z Clov w stajni…
- Yyy… Okej, jasne to nic pilnego- skłamałam zaskoczona.  Potraktował mnie, tak jak ja go ostatnio traktowałam. Zrzucałam na drugi plan. Byłam podła, jak ja mogłam się tak zachowywać. W stosunku do niego, do Lexi. Czemu to robiłam? Nasunęła mi się szybka odpowiedź: Tony... Jemu poświęcałam najwięcej czasu. Musiałam to zmienić. Problem w tym, że nie chciałam...
- Mogę iść? Nie masz nic przeciwko?- zapytał z zawahaniem, przechylając głowę.
- Nie ma sprawy. Czemu pytasz? Jasne.- Zatoczyłam małe kółka dłońmi. Nie będę mu bronić. Dlaczego miałabym to robić? Umówił się, to jego sprawa, nie? Zwłaszcza, że to była szansa dla mnie, która zapewniała mi więcej czasu na przemyślenia. Będę mogła wcześniej obmyślić sobie, jakąś przemowę, czy coś…
- Super- uśmiechnął się do mnie i wcisnął na głowę swoją ukochaną czapkę… Czapkę od ojca. Żal wezbrał we mnie na nowo. Tak mi było szkoda Elliota! Ledwo powstrzymałam łzy, zanim sobie poszedł. Udało mi się jednak wytrzymać tyle, by zatrzasnął drzwi i radośnie wybiegł z Uczniowskiego Domu, potem wybuchłam płaczem, zakrywając twarz dłońmi. Przebywając w domach dziecka obmyślałam plany odnalezienia ojca i wygarnięcia mu. Wiele razy nieżyczliwie myślałam o nim i o matce. Teraz odbierałam to inaczej. Już nie mam rodziców, jestem sierotą. Nawet nie wiem, jak nazywał się moja matka. Świadomość tego, że jest gdzieś tam w świecie, a tata już przepadł, była dobijająca.
- Lorren, co się stało?- zawyła żałośnie Lexi w mojej głowie. Nie doczekała się odpowiedzi.
- Skalna półka? Co ty na to?- wtrącił się Tony, masując moje ramię. Wilczyca zaczęła na  niego warczeć, zaś ja tylko skinęłam głową, i otarłam łzy.

*  *  *

    Siedzieliśmy na skalnej półce w milczeniu. Nie miałam pojęcia, która już była godzina. Z pewnością późna, bo na niebie już dobrze było widać gwiazdy, a ściemniło się już dawno. Cisza wydała mi się kojąca. Spuściłam nogi, tak jak zawsze i oparłam się na łokciach o kolana. Lexi przycupnęłam między mną a Tony’ m i nie odzywała się odkąd powiedziałam jej w czym rzecz. Ośrodek wyglądał imponująco z tej perspektywy, skąpany w świetle księżyca, ale nie potrafiłam cieszyć się tym widokiem. Patrzyłam beznamiętnie na dachówki opływające błękitno- srebrną poświatą i liście drzew kołyszące się lekko na wietrze. Nagle przyszło mi coś do głowy.
- Wilkołaki…- szepnęłam niepewnie.- Zostały w lesie? Co ty z nimi zrobiłeś?
 Tony chwilę nie odpowiadał, więc przeniosłam na niego swój wzrok. Jego włosy w tym świetle zdawały się być białe, a twarz niewiarygodnie i nienaturalnie blada. Wpatrywał się w odległy, nieokreślony punkt, gdzieś na horyzoncie.
- Tak- odezwał się w końcu, dziwnie ochrypłym głosem.- Zostały w lesie.
- Pocieszające- przesłała mi telepatycznie i sarkastycznie Lexi.
- Ta…- odesłałam jej.- Wyczujesz ich, czy może nie powinniśmy siedzieć tak blisko lasu?
- Wyczuję- stwierdziła przychylnie nie poruszając się.
- Ciekawe co z Soah’ ami?- zamyślił się Tony, odchylając głowę do tyłu.
- Antaniasz na pewno im pomoże- starałam się odpowiedzieć spontanicznym tonem.
- Myślę, że Shasha się z tego wyliże- odpalił szybko. Zaczęłam się zastanawiać, czy chciał wyładować atmosferę i zając czymś moje myśli. Nie udawało mu się to, niestety.
- I pomyśleć, że dzieciaki w naszym wieku, są tajnymi wywiadowcami- dodał po chwili.
- Widać nie tylko Nadnaturalni moją ciężkie życie…- urwałam, bo moją uwagę przykuł jakiś ruch na pastwisku. Przyjrzałam się lepiej oświetlanej przez księżyc polance za stajnią i dostrzegłam pięć…sześć! Dużych, czarnych kształtów. W tym też momencie Lexi się poderwała i zaczęła węszyć. Lekki wietrzyk nadal szeptał w koronach drzew, wszystko zdawało się błogo uśpione. Tony również zaczął wpatrywać się w łąkę idąc za moim wzrokiem. Liczba ciemnych sylwetek się powiększyła. Nie potrafiłam ich rozpoznać, nawet mój wyostrzony wzrok nie działał najlepiej w nocy. Nagle dotarło do nas przeszywające wycie. Wilcze wycie. Spojrzałam zaniepokojona na Lexi, choć zdawałam sobie sprawę, że nie mogła być to ona, bo zawodzenia były odleglejsze. Wtedy zrozumiałam na jakie stworzenia patrzyłam.
- Wilkołaki- bąknął Tony z niedowierzaniem, drętwym głosem.
        Chciałam mu coś odpowiedzieć, ale usta zamknął mi ogłuszający dziewczęcy pisk. Potem jeszcze jeden spazmatyczny, rozpaczliwy urywany krzyk. Znieruchomieliśmy przerażeni. Skamieniała jak słup soli wytrzeszczając oczy w przestrzeń, powiodłam nieprzytomnie wzrokiem za sylwetkami wilkołaków, które rzuciły się w stronę lasu wyprężając swoje ciała. Lexi dreptała w miejscu nerwowo. Próbowałam pojąć to co się właśnie stało. Kto piszczał? Chyba wolałam nie wiedzieć.
       Właśnie wtedy zobaczyłam coś, co zmiażdżyło mnie doszczętnie. Ze stajni zaczął ulatniać się dym. Po chwili usłyszałam jeszcze jeden wrzask, potem chrzęst, a czarnego dymu wydobywało się coraz więcej. Nie zdążyłam mrugnąć, a z budynku wystrzeliła żarząca się łuna. Płomienie. Ogień. Mój lęk. Trzewia ścisnęły mi się do wielkości łupinki orzecha i zamarzły moim wewnętrznym lodem. Kiedy pożar rozprzestrzenił się po całej stajni, wzmagany wiatrem. Moją odrętwiałą świadomość dotknęła makabryczna myśl: Elliot!

*  *  *

       Gdy dobiegłam na miejsce katastrofy myślałam, że wypluję płuca. Adrenalina powstrzymywała mnie w tym momencie przed omdleniem, inaczej już dawno straciłabym przytomność. Antaniasz był już na miejscu. Z początku myślałam, że nic nie robił. Rzuciłam się do niego pyskując, lecz on zgasił mnie szybko machnięciem dłoni. 
- Nie wtrącaj się! Ja tu pracuję!- wrzasnął na mnie spod wąsa nadal zaciskając powieki. Na jego czole perlił się pot. Nie wiedziałam co robił. Wiedziałam za to, że w płonącym budynku jest mój brat i Clov!
       Spojrzałam na płomienie, które odejmowały już całą konstrukcje. Gorąco i żar biły od stajni, a ja nie potrafiłam nic zrobić. Palące jęzory lizały w całości dach i obejmowały ściany. Trzask trawionych belek wdzierał się do mojej podświadomości niczym szyderczy śmiech. Zaczęłam tracić świadomość wpatrując się w ogień, który siał w moim sercu spustoszenie. Przeszedł mnie dreszcz i napadły mnie mdłości. Nogi miałam jak z waty, czułam się jak więdnąca roślina. Jedyna myśl trzymała mnie jeszcze w ryzach: tam jest Elliot. Lexi skakała mi pod nogami, skowycząc. Antaniasz wypowiadał dziwaczne zaklęcia. Nie mogłam zrozumieć czemu to służyło. Musiałam ratować brata. Nie wiedziałm, w jaki sposób, lecz musiałam. Nie mogę stracić jeszcze jego! Nie wybaczyłabym sobie, gdybym nic nie zrobiła.
       Mój wzrok powędrował do miejsca, gdzie niegdyś było wejście do stajni. Dym, który buchał za wszystkich stron sprawiał, że oczy zaczęły mi łzawić, zupełnie jakbym natarła je cebulą. W powietrzu unosił się smród płonącego drewna…i spalonego mięsa? Nie dopuszczałam do siebie tak tragicznych myśli, ale zdawałam sobie sprawę z tego, że jeśli nic nie zrobię, Elliot zginie. Przemyślałam wszystkie za i przeciw i po stoczonej ze swoją psychiką walce, stwierdziłam, że nie ma już nic do stracenia, na czym by mi zależało i skoczyłam do płonących drzwi. Resztka odwagi opuściła mnie, gdy byłam zaledwie kilka kroków od wejścia, z którego buchnęły nowe płomienie. Stanęłam w miejscu, jak wryta i odwróciłam twarz w drugą stronę.
       Nagle ktoś złapał mnie w pół i pociągną w tył. Uścisk mocnych, smukłych dłoni długo nie  poluźnił się na mojej tali. Szarpałam się, kopałam i wierzgałam. Wszystko na nic. Zaczęłam wrzeszczeć. To za dużo jak na jeden dzień! Już nie wytrzymałam. Jeszcze chwila, a popadłabym w jakąś bezdenną depresję! Bezsensu próbowałam się wyrwać z odjęć, które uniemożliwiły mi próbę pomocy bratu. Krzyczałam tak aż ochrypłam, mało co nie uszkadzając sobie trwale strun głosowych. Mój pisk było słychać chyba w każdym najodleglejszym zakątku lasu. Piekące łzy ściekały mi po policzkach, rozmywając obraz. Dopiero, gdy byłam w bezpiecznej odległości od budynku Tony osadził mnie na ziemi.
- Nie puszczaj jej!- dotarł do mnie ostry rozkaz Antaniasza.
- I nie zamierzam!- odkrzyknął mu chłopak nadal mnie przytrzymujac. Po czym zaczął szeptać mi uspokajająco do ucha. Nie słuchałam go. Elliot! Elliot! Elliot tam jest! To jedynie kołatało mi w głowie.
- Nie używajcie żadnej magii!- instruował nas Mistrz.- Stłumienie niekontrolowanego wybuchu mocy jest praktycznie niewykonalne, nawet dla mnie! Jeżeli dojdą do tego wasze zaklęcia nic z tego nie wyjdzie!
        Przestałam wrzeszczeć tylko dlatego, że zaczęłam dławić się własnymi łzami.
- Nie wytrzymają tam długo!- ryknął ktoś z tyłu. Głos należał chyba do mojego „ulubionego” sąsiada. No, tak Andy też już dotarł na miejsce. Nie zwróciłam na niego uwagi. Chyba tylko młodzi Soah' owie tu nie dotarli. Lexi kręciła się cały czas koło mnie skomląc, co w pewnym sensie mnie rozdrażniało i rozpraszało.
- Nie wierzę w to, ale tym razem zgadzam się z Andy’ m!- huknął Tony w przestrzeń. Na jego policzki wystąpiły rumieńce. Ja zapewne też była cała czerwona. Od stajni biło gorącem aż skóra zaczynała piec, gdy podeszło się bliżej. Co teraz musiał przeżywać Elliot! Jaki ból?! Jak on musiała cierpieć! Nie miałam pojęcia w jakim stanie jest wnętrze budynku, możliwe, że niektóre kondygnacje się zawaliły! Nie wytrzymam! Zwarjuję! Nie, już zwariowałam...
       Jakby tego było mi mało, Tony złożył oświadczenie, które całą mnie sparaliżowało.
- Idę, po nich!- krzyknął do Andy’ ego.
- Idę z tobą!- poderwał się blondyn i podbiegł do nas.
- Nie, Andy, zostań, nie możesz się narażać!- zaoponował, wstając z klęczek i puszczając moje barki.
- A ty możesz!- zawyłam zdruzgotana, uderzając dłońmi o bruk. Przed chwilą sama chciałam rzucić się w ogień, by ratować brata, lecz nie mogłam pozwolić na to Tony’ emu.
- Jakoś nie zależy mi na życiu, Lorren- odrzekł mi, a jego twarz skamieniała, zupełnie tak, jak pierwszego dnia, gdy się poznaliśmy.- A jeśli mogę pomóc twojemu bratu…zaryzykuję.
- Nie możesz tego zrobić!
- Racja…Trzymaj to!- odparł zdejmując bluzę, którą rzucił mi na kolana.- Mój testament jest w prawej kieszeni.
    I nie czekając na moją odpowiedź, reakcję, cokolwiek(!!!) poderwał się i przyskoczył do Antaniasza. Powiedział mu coś, na co Mędrzec skinął z aprobatą. Chłopak błyskawicznie pognał do uginającej się futryny, trawionej przez ogniki, i nie patrząc za siebie zniknął w środku, ginąc mi z pola widzenia, między śmiercionośnymi słupami ognia.
    Ocknęłam się i zerwałam z ziemi. Bez zawahania puściłam się prosto do płonącej stajni. Moja fobia nie mogła mnie teraz powstrzymać. Udało mi się ją stłamsić, liczył się teraz tylko Elliot i Tony. Znowu mnie powstrzymano, ale tym razem złapał mnie Andy.
- A ty, śnieżynko, dokąd!- syknął mi do ucha, odciągając z powrotem jak najdalej od miejsca katastrofy. Wierzgałam i wiłam się jeszcze bardziej niż poprzednio. Ostatkiem sił zaczęłam krzyczeć, żeby mnie puścił, a gdy chłopak zatkał mi usta dłonią, ugryzłam go.
- Tony!- wrzasnęłam spazmatycznie, mało co nie osuwając się na klęczki. Popadłam w makabryczną histerię. Łzy same ciekły mi z oczu, zalewajac twarz.
     Kiedy ugryzłam Andy’ ego, puścił mnie, co dało mi szansę rzucenia się z pretensją na Antaniasza. Tak, stałam się desperatką. Cała się trzęsłam i kończyłam nerwowo, lecz pomiędzy dławiącymi mnie potokami płaczu udało mi się wykrztusić:
- Dlaczego go nie powstrzymałeś?!
- Gdybym mu nie pozwolił losy tamtej dwójki byłyby przesądzone!- odkrzyknął mi Mistrz.- Tak, maja minimalne szanse, że Tony ich odnajdzie i wyprowadzi.
- O ile sam się wcześniej nie zaczadzi!- odpaliłam buńczucznie. Na to nie uzyskałam odpowiedzi. Patrzyłam przez zasłonę szczypiących łez na płonący budynek. Nie wiem, czy zaczynałam majaczyć, czy naprawdę ogień zaczął się cofać. Kilkakrotnie przemknęło mi przez myśl, że mogłabym posłużyć się nadnaturalnością i spróbować ugasić pożogę, ale Antaniasz zabronił używać zaklęć, a nie chciałam pogorszyć sprawy. Bezczynność mnie wykańczała. Nie zwracałam uwagi już na Andy’ ego, który profilaktycznie mnie przytrzymywał. Patrzyłam prosto w rażący ogień, który rozświetlał mroki nocy. Widok był przerażający, a świadomość tego, że w środku są dwie bliskie mi osoby była jeszcze gorsza. Dławiłam w sobie emocje nie odrywając oczu od ognia…, którego blask zaczął słabnąć? Zamrugałam z niedowierzaniem będąc pewną, że mam zwidy, ale płomienie ustąpiły już z dachu, trzaski były coraz rzadsze, a dym przestał ulatniać się z wnętrza stajni. Antaniasz wykrzykiwał zaklęcia coraz głośniej i z każdą chwilą udawało mu się coraz bardziej stłamsić parzące języki. W końcu wrzasnął coś po raz ostatni i padł na kolana ciężko łapiąc oddechy. Ogień tlił się tylko gdzieniegdzie. Pożar został ugaszony. A przynajmniej taką miałam nadzieję.
      Jednak nerwy mnie nie opuściły. Nadal nie było przy mnie ani Elliota, ani Tony’ ego, ani Clov! Andy już mnie puścił i oboje stojąc koło siebie ramię w ramię wypatrywaliśmy ich w wyjściu.
    Kiedy traciłam już nadzieję zobaczyłam ciemniejszą sylwetkę, na tle osmolonych desek i dymu. Wstrzymałam oddech. Pod spalonym łukiem, który kiedyś stanowił wejście zobaczyłam osmoloną postać. Chciałam skoczyć gwałtownie do przodu, ale nieokreślona siła nie pozwalała mi się poruszyć. Ze stajni, po której ostał się teraz tylko szkielet, wypadł Tony z Clov na rękach. Chłopka krztusząc się położył nieprzytomną dziewczynkę na ziemi. Był w opłakanym stanie. Ciuchy miał spalone, był cały w sadzy, gdzieniegdzie dostrzegłam poparzone placki na jego skórze, a czoło rozcinała mu długa szrama, z której sączyła się struga krwi. W sekundzie się opamiętałam i zaczęłam wyglądać Elliota. Podbiegłam do nieprzytomnej Clov wraz z wszystkimi. Ośmiolatka nie wyglądała na poszkodowaną. Nic dziwnego, była odporna na ogień…Antaniasz przyklęknął przy niej i zaczął sprawdzać jej puls. Tymczasem Tony rzucił mi porozumiewawcze spojrzenie i bez słowa wrócił pośpiesznie do środka, z powrotem znikając w pogorzelisku. Kucnęłam przy dziewczynce, ale tak naprawdę cały czas wyglądałam brata. Wtem zobaczyłam niska sylwetkę przeciskającą się między połamanymi belami kondygnacji. Elliot! Tak, szedł o własnych siłach! Radość jaka mnie teraz ogarnęła była nie do opisania. Znowu miałam ochotę krzyczeć, lecz tym razem ze szczęścia. Nieograniczone wzruszenie ogarnęło mnie całą. Dźwignęłam się z ziemi i ruszyłam w stronę resztek wejścia. Już dobrze widziałam brata.
- Lorren!- pisnął zmienionym głosem i zaczął kaszleć. Również był cały osmolony, miała lekko przypalone włosy i poparzone ręce. Jego ubranie było w strzępach, a na głowie brakowało mu ukochanej czepeczki od ojca. Chwilę nie mogłam wydobyć z siebie żadnego dźwięku, jednak udało mi się wyszeptać jego imię.
    Stanęłam w miejscu zasłaniając usta dłońmi. Zajrzałam do środka i nie dostrzegłam nigdzie nawet najmniejszego płomyczka. Stajnia była zrujnowana i nie do odzyskania, ale fakt, że mój braciszek przeżył był najważniejszy! Elliot przekraczał już ostatnią przeszkodę, za nim szedł Tony i trzymał coś na rękach. Jakąś kudłatą kulkę. Haru?
     Brat przypadł do mnie i oboje nie mogliśy się nacieszyć swoim widokiem. Ściskałam Elliota jak najmocniej potrafiłam. Chłopiec przylgnął do mnie z mocą i szeptał bez przerwy moje imię. Nie wierzyłam, że wszystko skończyło się tak pięknie.
            I rzeczywiście… całkiem pięknie się nie skończyło.
      Podniosłam wzrok na przeciskajacego się między balami Tony’ ego. Coś chrupnęło. Haru zeskoczyła spłoszona z jego rąk, a chłopak zdążył tylko spojrzeć w górę, odchylając głowę. Zaraz po tym strop całkowicie się zawalił. Widziałam jeszcze tylko jak masywna, zbutwiała decha przygniata Tony’ ego do ziemi i masa desek zasypuję go całkowicie.


niedziela, 2 lutego 2014

Rozdział 12 od Esper ,,Podróż do Szkoły Antaniasza''

Nie spytałam nawet chłopaków, czy słyszeli ten głos. Znałam już odpowiedź i raczej nie poprawiła ona mojego samopoczucia.
- Postanowione- powiedział Pablo, wrzucając papier śniadaniowy po kanapce do ognia. Oparł się plecami o ścianę jaskini i przeniósł swoje zmęczone spojrzenie na mnie.- Twój wilk poprowadzi nas do Szkoły Antaniasza.
Zarzucił na głowę kaptur i zamilkł.
Spojrzałam pytająco na Kayal'a, lecz ten tylko wzruszył ramionami. Położył się za ziemi, wiercąc się ,zapewne czując wbijające mu się w plecy kamyki, aż wreszcie znieruchomiał.
Dokończyłam swoją kanapkę. Zmięty papier wrzuciłam do ognia, a płomienie buchnęły w górę. Z zaciekawieniem oglądałam języki ognia, które prawie sięgały stropu groty. Moi towarzysze postanowili uciąć sobie drzemkę, pozostawiając mi czuwanie przy ognisku. Bez słowa zamknęli oczy i pogrążyli się w błogiej krainie snu. Nie zrozumiałam ich zachowania; może chcieli pozostawić mnie samą sobie o i moim przemyśleniom...
Poczułam na sobie czyjś wzrok. Kayal i Pablo spali, więc...On. Niepewna, przekręciłam głowę i od razu napotkałam głębokie, czarne oczy wpatrujące się we mnie. 
Nie bój się- rozbrzmiało w mojej głowie.
- Ty...ty...- zająknęłam się. Nie potrafiłam ubrać w słowa tego, co w tej chwili mnie nurtowało. Spuściłam wzrok i wpatrzyłam się w ziemię, jednak dalej czułam na twarzy lekkie mrowienie, znak, że ktoś mnie obserwuje. To zwierzę w pewien sposób mnie intrygowało, ale też onieśmielało. Promieniowało taką potęgą, majestatem, jakiego jeszcze nie spotkałam u żadnego gatunku. 
Nie bój się spojrzeć- rozległ się ponownie głos.- Nie bój się spojrzeć w przeszłość.
Pomimo tego, że wcale nie chciałam słuchać wilka, znów zagłębiłam się w jego czarnych oczach. Zatraciłam się w nich i poczułam, jak powoli odpływam...Świat wokół mnie ogarnęła ciemność.
- Łaaa!- rozniósł się po domu krzyk dziecka.
- Spokojnie, ciii- W jednym z pokoi mężczyzna kołysał dziecko w ramionach.- Nie płacz, Esper. Mam dzisiaj dla ciebie pewną niespodziankę.
Pomimo swojego wieku, mała dziewczynka jakby zrozumiała słowa człowieka i uspokoiła się. On odłożył ją na kołderkę leżącą na ziemi i wyszedł z pokoju. Dziecko czekało cierpliwie, lekko się kołysząc. Mężczyzna wrócił niosąc na rękach psa, chyba husky'ego.
Jednak wbrew pozorom nie był to zwykły domowy zwierzak- pod magiczną osłoną krył sierść śnieżnobiałego wilka, a wyimaginowany wygląd podarowała mu wyrocznia Angelo, aby łatwiej poruszał się wśród śmiertelników i mógł być bliżej swojej Nadnaturalnej.
Mała Esper była zachwycona. Klaskała w rączki, a z jej twarzy nie znikał szczery uśmiech. Mężczyzna położył psa obok niej na podłodze, a zwierzę od razu polizało dziewczynkę po policzku. Z gardła dziecka wydobył się pisk zachwytu.
- To dla ciebie, z okazji twoich pierwszych urodzin.- Mężczyźnie łza zakręciła się w oku.- Dopiero kilka tygodni temu cię zaadoptowaliśmy, a już czuję, jakbyś była częścią naszej rodziny od zawsze.
Nagle w drzwiach pojawiła się wysoka smukła kobieta o brązowych włosach do ramion i przenikliwie błękitnych oczach. Na widok wzruszonego męża i rozbawionej córeczki po jej twarzy rozlał się błogi uśmiech. Była szczęśliwa, że wreszcie zdołała utworzyć szczęśliwą i kochającą się rodzinę. Miała nadzieję, że będą razem aż do końca. 
Łapczywie zaczerpnęłam powietrza. Moje płuca wypełniał dwutlenek węgla, który jak najszybciej chciał wydostać się na zewnątrz. Spróbowałam uspokoić oddech.
- Spotkaliśmy się już kiedyś- powiedziałam, nadal oddychając ciężko.- Teraz wyraźnie to pamiętam. To było u mojej pierwszej rodziny zastępczej w Polsce.
- Masz racje- rozległ się w mojej głowie donośny głos wilka.- Byłem przy tobie, dopóki nie zostałaś przeniesiona. Jestem twoim towarzyszem.
Mój mózg zalała fala myśli. Nie rozumiałam, czemu nie pamiętałam zwierzęcia, z którym powinnam być związana silną więzią. Nie miałam też pojęcia, czemu straciłam kontakt z wilkiem, kiedy wyjechałam; czemu nie podróżował ze mną. Zawsze przez te wszystkie lata marzyłam o tym, żeby mieć przy sobie kogoś, kto będzie mnie wspierał, troszczył się o mnie...albo żeby po prostu był blisko. Myślałam, że taki ktoś nie istnieje, bo od niepamiętnych czasów byłam tylko ja i moja moc, od której za nic w świecie nie mogłam się uwolnić.
Teraz zauważyłam, że coś takiego jest możliwe, a ktoś, kto miał być moim towarzyszem, stoi przede mną.
Polska rodzina zatrzymała mnie u siebie, ponieważ mówili, że zapłacili za mnie dużo i a pozbywając się Ciebie z domu, nie mogli również pozbyć się mnie- wtrącił się wilk.- Nie łatwo jest znaleźć osobę, która może być w każdym miejscu na świecie.
- Rozumiem- szepnęłam.
Połóż się spać- przesłało mi w myślach zwierzę.- Będę czuwać.
- N-nie...- zająknęłam się, wciąż nie dowierzając, że znalazłam towarzysza.- Wolę nie mieć snów.
Sny to nieodłączna część odpoczynku- odrzekł.- Aby wypocząć musisz pogrążyć się w błogiej ciszy i pozwolić snom Cię ogarnąć.
Pomimo tego, że zwierzę przemawiało tylko w moich myślach, czułam, że ton jego głosu nie znosi sprzeciwu. Zgarnęłam plecak sprzed ogniska, wyciągnęłam z niego butelkę wody i już miałam chlusnąć cieczą w ognisko, kiedy...no właśnie. Warto by było zachować potrzebne rzeczy na podróż, nie wiadomo jak długą. Odłożyłam butelkę do plecaka, który następnie zamknęłam i położyłam przy ścianie jako poduszkę pod głowę. Teraz pozostał problem ogniska. Westchnęłam i z niechęcią uwalniając moc, przyłożyłam dwa palce do najbliższego patyka, który był częścią stosiku. Lód zaczął pełznąć w górę, ogarniając wszystko po kolei. Ogień wygasał, ustępując miejsca potędze wody- zostały tylko iskry, które polatywały pod sklepieniem jaskini. Osunęłam się na ziemię, opierając głowę na plecaku. Czułam miliony małych kamyczków, wbijających mi się gdzie popadnie. Przekręciłam się na drugi bok i zwinęłam w kłębek; część odłamków skalnych potoczyła się kilka milimetrów po ziemi. Przymknęłam powieki, czując na sobie wzrok wilka, włosy opadły mi na twarz. Z rezygnacją zagłębiłam się w ciemność, która po chwili zaprowadziła mnie w zupełnie inne miejsce.
Stałam na statku, wokół mnie rozciągało się błękitne morze. Słońce, które już prawie było w najwyższym punkcie na niebie, odbijało się w gładkiej tafli wody. Rozejrzałam się po pokładzie. Statek wyglądał niczym jeden ze średniowiecznych filmów; duży kadłub, żagle, maszty... i wszystko z drewna. Na pokładzie było pusto- podejrzewałam, że powodem było grzejące niemiłosiernie słońce;  jedyną osobą oprócz mnie był jasnowłosy chłopak, opierający się o burtę statku naprzeciwko mnie. Podeszłam bliżej niego, jednak ten nawet nie drgnął; nieobecnym wzrokiem wpatrywał się w morze. Przyjrzałam mu się z bliska. Miał duże, zielone oczy, w uszach mnóstwo kolczyków z czego jeden był duży i w kształcie klepsydry, pojedyncze kosmyki włosów pozaplatał w małe warkoczyki; na palcu widniał duży pierścień.
Zamachałam mu ręką przed twarzą, lecz chłopak nie zareagował. Stwierdziłam, że mogę być czymś w rodzaju ducha, zjawy, która jest niewidoczna dla ludzi. 
Panowała cisza, lecz nagle zmącił ją głos:
- Tylko woda, woda i woda- mruknął chłopak, stojący obok mnie. Jego barwa głosu była niezwykła- taka ciekawa, nigdy w życiu takiej nie słyszałam.- Chciałbym wreszcie stanąć na lądzie- westchnął.
Zauważyłam, że trzyma w ręku jakiś przedmiot- okazało się, że to kawałek kory drzewa. Chłopak nieświadomie obracał ją w rękach, co jakiś czas przesuwając palcem po chropowatej powierzchni.
- Cholerny statek- zaklął.- Wolałbym już, żeby zatonął. Przynajmniej można by było odszukać ziemię, a nie tkwić tu bez celu.
Z grymasem na twarzy zamachnął się i rzucił korę drzewa daleko w morze. Odwrócił się tyłem do tafli wody, oparł łokcie na burcie i odchylił głowę do tyłu. Kolczyk w kształcie klepsydry zakołysał się przy jego uchu.
- Rozwinąć żagle!- ryknął ktoś na pokładzie.- Bogowie zesłali nam wiatr, łapcie go! Zwrot przez sterburtę i płyniemy do domu!
Nie zlokalizowałam osoby, która mogła wypowiedzieć te słowa, gdyż wokół mnie zaroiło się od ludzi rozwijających żagle, ciągnących za liny, a nawet czyszczących pokład.
Pomimo ogólnego rozgardiaszu młody chłopak nadal stał w tym samym miejscu. Jego wzrok przenosił się z jednej osoby na drugą. W końcu zrezygnowany ruszył pod pokład, a ludzie, których mijał, ustępowali mu drogi, lekko kiwając głowami.
- Wstawaj.
Przetarłam oczy i spróbowałam skupić się na tym, gdzie się znajduję. Jeszcze przez chwilę miałam przed sobą obraz blondwłosego chłopaka na statku. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że jestem w jaskini, że pewnie jest już ranek i rozpoczniemy wyprawę do Szkoły Antaniasza. Niedawno przebyty sen odpłynął w dalszą część mojej świadomości.
Usiadłam i od razu się skrzywiłam- odpoczynek na twardym podłożu pozostawił po sobie ślad. Rozmasowałam ręką plecy, a następnie wstałam. Biały wilk leżał niedaleko mnie z głową schowaną między łapami. Pablo ,,krzątał się'' po grocie zbierając nasze rzeczy i pakując plecaki. Zwęglone szczątki ogniska walały się po ziemi, najwidoczniej rozgrzebane, by z powrotem nie zapłonęły. Odczuwałam tylko brak jednej osoby.
- Gdzie Kayal?- rzuciłam pytanie w przestrzeń, oczekując na nie odpowiedzi. Nic. Zero. - Pablo?- zwróciłam się do chłopaka, przeciągając ostatnią literę. Odwrócił się w moją stronę.- Gdzie Kayal?- ponowiłam pytanie.
- Poszedł sprawdzić teren- odparł.- No wiesz, czy przypadkiem nie kręcą się tam wilki Lyx'a.
- Co?- zapytałam, niezbyt rozumiejąc zachowanie Nadnaturalnego.- A ten tutaj wilk nie mógł się rozejrzeć? Przecież Kayal jest bardziej widoczny wśród śniegu, jest wolniejszy niż wilkołaki, a w dodatku ma na sobie tylko krótkie spodenki, T-shirt i wychodzi na śnieg.
Pablo wzruszył tylko ramionami i powrócił do sprzątania. Westchnęłam i przewróciłam oczami. Czy oni naprawdę są tacy głupi?
Po chwili do jaskini wpadł zmarznięty Kayal. Miał zaczerwienione nogi, ręce i twarz, ubranie i włosy obsypane śniegiem, ale poza tym był uśmiechnięty. 
- J-j-j-jest dobrze- szczękał zębami.- W pobliżu jaskini nie ma żadnych zwierząt, nawet tych pozornie dobrych.
- Nie przyszło ci do głowy, żeby nie wychodzić na taki mróz?- zapytałam. Chłopak wzruszył ramionami.
- W takim razie zbierajmy się- stwierdził Pablo, na którego obecność do tej pory nie zwróciłam uwagi; był nienaturalnie milczący.
- Ekhem, przepraszam?- zwróciłam się do niego. Czy on naprawdę jest taki głupi?- Nie zauważyłeś przypadkiem, że jesteśmy ubrani jak na lato, a wokół nas panuje zima?
Zamrugał kilkakrotnie oczami. Nie odpowiedział.
- Kayal, nie mógłbyś załatwić nam jakichś iluzji ubrań?- spytałam chłopaka. Ten rozcierając sobie ramiona, odparł:
- Mógłbym je stworzyć, ale nie wiem, czy chroniłyby przed zimnem jak normalne rzeczy.
- Chociaż spróbuj- poprosiłam.
Nadnaturalny zamknął oczy i wyrównał swój oddech. Uniósł ręce ku górze. Po chwili powietrze przed nim zamigotało i zmaterializowało się przed nim kilka par ubrań. Podeszłam bliżej, kiedy chłopak pochylił się nad stertą rzeczy i zaczął je przeglądać. W końcu podał mi ocieplane spodnie, długi niebieski szalik, czapkę z gigantycznym pomponem i czarną kurtkę. Chwyciłam rzeczy i powędrowałam w głąb groty, aby się przebrać. Po kilku minutach wróciłam z powrotem i zaproponowałam chłopakom, bym wyszła na zewnątrz i przekonała się, czy iluzje ubrań są tak dobre jak ich prawdziwe odpowiedniki. Zgodzili się.
Zrobiłam krok stawiając nogę na śniegu i prawie mnie zmiotło. Dął tak silny wiatr, że ledwo co trzymałam się na nogach. Z początku zapomniałam w ogóle, po co wyszłam z jaskini, która wydawała mi się teraz niezwykle przytulna. Skupiłam się na swoim zadaniu. Kayal perfekcyjnie wykonał swoją robotę- kurtka i spodnie nie dopuszczały zimna do mojego ciała, a szalik i czapka dodatkowo ocieplały szyję i głowę.
Z pewnym trudem wróciłam do środka, aby zdać raport chłopakom, że bezpiecznie możemy wyjść na zewnątrz, nie martwiąc się przy tym o przemarznięcie.
Zastałam ich siedzących na ziemi naprzeciwko wilka. Podeszłam bliżej i potrząsnęłam ich za ramiona- nie zareagowali. Gdybym zrobiła to mocniej, pewnie zwaliliby się bezwładnie na ziemię.
- Co się z wami dzieje?- spytałam.- Mieliśmy już iść.
- Nie przeszkadzaj im- rozległ się w moich myślach głos wilka.- Są w transie, jeśli ich wybudzisz nie ręczę za to, co mogą ci zrobić.
- Jesteś sprawcą tego wszystkiego?
Już myślałem, że nie zapytasz. Odpowiedź jest prosta- tak.
________________

Długo myślałam nad tym czy dodać ten rozdział na bloga. Jest on wyjątkowo kiepski, gdyż po prostu gram na czas i wymyślam, co mi przyjdzie do głowy z powodów, których wam zdradzić nie mogę (buahaha, jestem okropna!)
Mam teraz jednak wenę na na jednorazówkę, dlatego w najbliższych dniach spodziewajcie się takowej ode mnie ^>^

Pozdrawiam

Wasza
Enough

piątek, 31 stycznia 2014

Przepraszam za opóźnienie...

Cześć, wszystkim, chciałam przeprosić, że w ten piątek nie ukazał się mój kolejny rozdział, ale szykuję dla Was pewną niespodziankę, która dosyć mnie zaabsorbowała...;)
Rozdział trzynasty dodam w najlepszym wypadku gdzieś po weekendzie, w okolicach poniedziałku lub wtorku. Choć są ferie, parę moich spraw się pokomplikowało, a niektóre plany legły w gruzach. Postaram się jak najszybciej połapać koniec z końcem i napisać coś dla Was.
W najbliższych dniach możecie liczyć na Enough, która będzie uzupełniać zaległości.
A i bloga urozmaicił również nasz Sagi, swoją jednorazówką :)

Pozdrawiam i przepraszam 
Freedom

New One Part by Sagi van Cahear aep Reuel

Prezentujemy pierwszą jednorazówkę autorstwa użytkownika Sagi van Cahear aep Reuel ;)


Abdul Gaffar, znany również jako Husam, siedział na ławce, garbiąc się lekko. Wzrok miał utkwiony w nieokreślonym punkcie korony jednego z rosnących w parku drzew. Nie był ubrany jakoś specjalnie – szara bluza z kapturem, granatowe bojówki, stare, nieco zniszczone trampki… Wyglądem nie wyróżniał się spośród wszystkich ludzi znajdujących się w parku. Coś jednak sprawiało, że wszyscy unikali zbliżania się do niego. Może były to zwierzęce rysy jego twarzy; może był to przenikliwy wzrok, potrafiący przeszyć na wylot każdego, kto stanął w jego zasięgu; może była to towarzysząca mu aura tajemniczości…
          Miał on proste, długie, ciemne włosy. Jego oczy były dość małe, czarne tęczówki otoczone były cienką, żółtą obwódką. Usta miał blade i wąskie, tak że prawie nie było ich widać. Zbyt duże ubranie maskowało jego posturę, można jednak było wnioskować, że jest chudy i wysoki.
          Coś w koronie drzewa poruszyło się i spomiędzy liści wystawił głowę sęp. Rozejrzał się po okolicy, najwyraźniej szukając czegoś.
          Albo kogoś.
          Husam wstał, przyglądając się uważnie ptakowi. Wystawił rękę, jak sokolnicy, przywołujący swego ptaka. Sęp wydał z siebie syczący odgłos, po czym wygrzebał się z gałęzi i wystartował. Zatoczył w powietrzu szerokie koło, po czym usiadł posłusznie na ramieniu człowieka.
          Jesteś, Mahmud – rzekł Husam w myślach. Nie doczekał się odpowiedzi, ptak jedynie spojrzał na niego swym nieprzeniknionym wzrokiem. – Obraziłeś się – stwierdził mężczyzna. – Jak chcesz.
          Husam ruszył ścieżką prowadzącą przez park, a temperatura w jego ciele rosła.
*
- Kim on jest? – spytała Nicole, wskazując głową siedzącego pod drzewem człowieka, którego widziała po raz pierwszy w życiu.
- Nie mam pojęcia – odparł Hans, kręcąc głową. Pomiędzy jego palcami przemykały się drobne płomyczki, kiedy obserwował nieznajomego.
- Pójdę go zapytać – zdecydowała nagle dziewczyna, co było u niej wcześniej niespotykane: taka nagła decyzja.
- Nie, Nicole! – syknął Hans. – Czekaj...!
Ale dziewczyny już nie było. W kilku susach dopadła nieznajomego i stanęła przed nim, nieco bezczelnie przekazując tym działaniem, że chce z nim porozmawiać.
- Hej – zagadnęła wesoło. – Nazywam się Nicole. Jesteś tu nowy, prawda? Jak się nazywasz?
Mężczyzna powoli przeniósł na nią swoje spojrzenie, nieco zaskoczony tak nagłym wyrwaniem z zamyślenia.
- Nie – odparł niespiesznie. – Byłem tu na długo przed tobą, Nicole, i opuściłem to miejsce, zanim się urodziłaś. Wróciłem po latach, by odwiedzić starego druha, Antaniasza. Nazywam się Abdul Gaffar, ale możesz mi mówić Husam. Tak jest krócej.
- Jesteś Arabem? – spytała zaskoczona dziewczyna.
- Nie. Nie wiem, skąd pochodzę. Imię nadałem sobie sam, na cześć Beduina, który mnie znalazł… A raczej, którego ja znalazłem…
*
Abdul Gaffar prowadził swego dromadera wąskim wąwozem wśród skał; zwierze objuczone było całym dobytkiem starego mężczyzny. Arab ubrany był w długą, białą szatę, na głowie miał turban związany z beżowej chusty.
Nagle, ciszę wciąż jeszcze skwarnego wieczoru przerwał przeciągły, straszny ryk. Wielbłąd wierzgnął dziko – co w jego podeszłym wieku zdarzało się bardzo rzadko – tak, że mężczyźnie ledwo udało się go uspokoić.
Zza zakrętu, znajdującego się przed wędrowcem, wyłonił się sporych rozmiarów lew, niespiesznie kierując się w stronę łatwej zdobyczy. Gdy mężczyzna spojrzał za siebie, ujrzał drugie zwierzę, również zmierzające w jego stronę. Zrozumiał, że dla niego nie ma wyjścia z tego wąwozu.
Pierwszy z lwów przyspieszył i skoczył, wyciągając w tym skoku całe swe imponującej długości ciało. Jego wysunięte łapy o obnażonych pazurach już sięgały mężczyzny, w którego oczach nie było widać strachu – bez słowa skargi przyjmował swój smutny los, którego koniec właśnie miał nastąpić. I właśnie wtedy, kiedy pogodził się już z perspektywą śmierci, coś wystrzeliło zza skały i zderzyło się z lwem w locie. Oba stworzenia uderzyły w ścianę wąwozu i upadły na ziemię. Lew wydał z siebie wściekłe warknięcie, zamachując się łapą na drugą istotę. Lecz ta wydała z siebie dziwny, nieokreślony dźwięk, osadzając lwa na miejscu. Widząc, że zwierzę już się nie rzuca, istota odwróciła się do mężczyzny…
Był to kilkuletni chłopiec.
*
- Czy dobrze rozumiem – przerwała mu Nicole – że wychowałeś się na pustyni?
Husam przeniósł na nią swój nieobecny wzrok, który powoli wracał do obecności.
- Tak naprawdę to nie… Na sawannie.
- Aha…
Zapadła cisza, która trwała dłuższą chwilę. Nicole patrzyła z zafascynowaniem na Husama, który z kolei zapatrzony był w odległy punkt na horyzoncie. Dało się słyszeć skrzek krążącego po niebie Mahmuda, który wciąż obrażony na przyjaciela, nie miał zamiaru powrócić na ziemię.
- Interesuje cię to w ogóle? – spytał Hussam, przerywając milczenie. – Moja historia…
- Tak – zapewniła prędko Nicole. – Powiedz, masz żonę?
Na to pytanie Abdul Gaffar spochmurniał. Próbował ukryć swój smutek. Nieudolnie. Jego twarz wyraźnie wykrzywiła się z bólu, zmieniając prawie nie do poznania; oczy, zaszedłszy łzami, stały się szkliste i nienaturalnie wilgotne.
Dziewczyna zrozumiała, że był to temat bolesny dla nowopoznanego mężczyzny, jednak było już za późno i nie zdążyła zmienić tematu, nim padła odpowiedź.
- Nie, ale miałem… Kiedyś, dawno temu.
- Jakim żywiołem władasz? – Nicole starała się jak najszybciej odejść od poruszonego przed chwilą tematu.
- Ogniem – odparł Husam, a jego twarz powoli powracała do stanu sprzed pytania o żonę. – A ty?
- Ziemią… - dziewczyna zamyśliła się na chwilę. –Opowiesz mi coś jeszcze o sobie? – poprosiła.
Mężczyzna zamyślił się, przymykając lekko oczy. Siedział tak dłuższą chwilę, Nicole pomyślała więc, że zasnął. Kiedy już miała wstać i odejść, Husam odezwał się.
- Przypominasz sobie może historię z polowaniem na czarownice? Byłem tam w centrum zawieruchy… Byłem jedyną prawdziwą czarownicą. Mogę ci o tym opowiedzieć, ale nie będzie to zbyt porywająca opowieść…
*
Husam przylgnął do ściany domu. Ulicą przebiegł tłumek wściekłych wieśniaków z widłami i pochodniami, wykrzykując coś w niebogłosy. Polowali na niego. Polowali na Nadnaturalnych. I na tych, których za Nadnaturalnych uważali.
Oddech miał przyspieszony, poziom adrenaliny we krwi podwyższony. Musiał uciekać. Ale dokąd? Nie było żadnej drogi, żadnego wyjścia. Mógłby użyć zaklęć – zatrzymać czas, teleportować się gdzieś. Mógłby, gdyby miał się i równowagę. W tej chwili był zmęczony kilkugodzinną ucieczką i wytrącony z równowagi przez ścigające go psy i wieśniaków.
Przez chwilę opierał się plecami o ścianę, głowę odchylił w tył. Próbował uspokoić oddech, opanować rozbiegane myśli. Nie przyszło mu to łatwo; krzyki posądzonych o Nadnaturalność w żaden sposób nie pomagały mu w tym.
Kropla potu spłynęła mu po czole. Całe ciało miał rozgrzane, ogień płonął w nim, trawiąc trzewia, a jednocześnie pobudzając do działania, jednak w tej chwili nie był gotów by wybuchnąć i spalić tych wszystkich, czyhających nań ludzi; dokonać zemsty za siebie, za ojca, za… Za nią. Nienawiść eksplodowała w jego wnętrzu, w oczach zapaliły się groźne iskierki, na twarzy zagościła chęć mordu. To przez nich, przez takich jak oni, ona… A on nie mógł jej pomóc. Chciał krzyczeć, wyć, dać upust zżerającemu go uczuciu.
Ale powstrzymał się. W tym mieście są też niewinne kobiety, dzieci, starcy… Niewinni ludzie, którzy nie powinni płacić za zbrodnie innych. Husam nie był złym człowiekiem. Był postrzegany jako zły człowiek, ścigany. Polowano na niego za to...
Za to, że był inny.
Takich jak on tępiono. Tępiono skutecznie. Wyplewiano. Mordowano. Torturowano i przeprowa-dzano na nich eksperymenty. Dlatego, że byli inni. Ludzie każdych czasów nie tolerują inności. Odmienności. Nie rozumieją i boją się jej. Nie dostrzegają jej dobrych stron, widzą tylko złe. Chcą, by wszystko było takie samo, do bólu przewidywalne. Żeby nie było żadnych różnic. Jedni niszczą fizycznie – zabijają. Inni psychicznie, odrzucając od siebie wyróżniających się czymś albo innych; odcinają się od nich, dążąc do tego, by sami się wykończyli.
Husam zacisnął pięści, paznokcie boleśnie wbiły mu się w skórę dłoni. Przez chwilę stał tak walcząc ze sobą, po czym uspokoił się, wyciszył płonącą w nim nienawiść. Wiedział, że zabicie choćby i tysięcy ludzi nie przywróci mu ani ojca, ani jej.
Gdy tak stał, tłumiąc w sobie chęć mordu, po dłoniach przebiegały mu cienkie płomyczki, liżąc rękawy koszuli i włosy na rękach. Oddychał powoli, łagodząc gniew i uspokajając nerwy.
Gdy był już wystarczająco spokojny, powoli wyprostował się i rozejrzał dookoła, gdyż myślał już dość jasno, by wymyślić jakiś plan opuszczenia miasta. Ujrzał oparte o ścianę domu widły. Podniósł je i wybiegł zza węgła, wykrzykując różne niezrozumiałe, a groźnie brzmiące rzeczy. Przeszedł ulicami miasta, wokół biegali chaotycznie inni mieszkańcy; co chwilę rozbrzmiewał się nowy krzyk.
Ale Husam już tego nie słyszał. Pogrążył się we własnych myślach, uciekł od tego wszystkiego, co działo się dookoła. Skrył się w sobie, z dala od wszystkich pragnących jego śmierci ludzi. Myślał o swoim ojcu. Bardzo mu go brakowało i bardzo za nim tęsknił, chociaż minęło już wiele wieków… I myślał też o niej. Bez niej jego życie straciło sens, było puste, niepełne; nie było tym, czym powinno. Było niczym okręt bez steru lub żaglowiec bez żagli… Kiedy jej zabrakło, zgubił drogę. Zatrzymał się w miejscu, bez nadziei na to, że życie może mu jeszcze coś zaoferować. Zrozumiał, że to, co kiedyś wydało mu się hojnym darem, w rzeczywistości było przekleństwem.
Od tego czasu minęło już jednak dużo czasu i zdążył otrząsnąć się po tym na tyle, na ile mógł; pozbierać swoje życie do kupy, na nowo złożyć rozsypane części układanki, jaką jest życie. Pozbierał się, wstał.
Chociaż już nigdy do końca się nie wyprostuje.
Wyszedł za miasto, uciekł przed rozjuszonym tłumem. Wszedł na niewysokie, porośnięte lasem wzgórze. Uszedłszy kilkanaście metrów w górę, spojrzał za siebie. Widział łunę ognia, pożaru, trawiącego miasto. Widział płomienie pochodni, które rozwścieczeni ludzie targali ze sobą; widział ognie pochodzące z płonących stosów. Słyszał wrzaski porywanych z domów kobiet i dzieci, krzyki mężczyzn, stających w obronie mordowanych rodzin.
I zrozumiał, że dla tego miasta nie ma już ratunku.
Stosy płonęły, niewinni ludzie smażyli się w płomieniach, pochodnie świeciły w ciemności złowrogim, żółtym światłem… Ten obraz pozostał mu w pamięci do końca życia.
Płomienie strzeliły w górę, ogniem zajęły się chaty, chałupy, domy… Spichlerze, składy, stajnie, obory… Pałac gubernatora… Wszystko płonęło.
*
Husam przerwał opowieść, znów ogarnięty melancholijnym nastrojem. Patrzył w przestrzeń, oczy błyszczały w południowym słońcu.
- I co dalej? – spytała Nicole, nie mogąc wytrzymać milczenia.
- Co dalej? – powtórzył niczym echo. – Dalej… Zamieszkałem w innym mieście i na nowo ułożyłem sobie życie – zamilkł, obserwując uważnie zachowanie sępa. Po chwili wstał, przeciągnął się. – Mahmud mówi, że Antaniasz wrócił, a więc pora na mnie. Do zobaczenia – Husam uśmiechnął się do dziewczyny, po czym odwrócił się i odszedł.
Nicole długo patrzyła za nim, aż zniknął jej z oczu.
- Pa – odparła w końcu smutno, chociaż mężczyzna nie mógł już jej usłyszeć.