sobota, 15 lutego 2014

Jednorazówka od Sagiego van Cahear aep Reuel

Oto kolejne opowiadanie od naszego wiernego czytelnika Sagiego! Życzę miłej lektury!
_____________________

" ZAWSZE SIKAŁEŚ POD WIATR "*


Sagi wypadł z świetlistego koła. Wyciągany z pochwy miecz zasyczał, przeciął powietrze nad głową chłopaka. Półelf rozejrzał się badawczo dookoła, po czym, widząc, że jest w jaskini sam, opuścił krasnoludzkie ostrze.
     Chociaż w grocie panowały nieprzeniknione ciemności – portal bowiem dawno temu już zgasł – Sagi widział wszystko tak dobrze, jak w dzień. Był to efekt zarówno jego elfich genów, które sprawiały, że wszystkie zmysły miał wyostrzone, jak i zaklęcia, które na siebie rzucił. Zakręciwszy mieczem oszczędnego młynka, wsunął go do znajdującej się na plecach pochwy.
     Na drugim końcu pomieszczenia, półelf dostrzegł prowadzące w górę schody. Podszedł do nich pewnym krokiem i niespiesznie ruszył po stopniach.
     Schody wyprowadziły go na powierzchnię ziemi. Był dzień, słońce stało wysoko na nieboskłonie. Sagi w pierwszej chwili zwinął się, zasłaniając dłonią oczy – blask słońca oślepiał go zupełnie. Szybko wymamrotał kilka zaklęć. Ból oślepionych oczu znikł i półelf mógł już normalnie spojrzeć na świat. Znajdował się na polanie, a wokół rósł gęsty las; liście szumiały na lekkim wietrze. Tuż obok schodów stał duży kamień, jakby umieszczony tam celowo, by wskazać, gdzie schody się znajdują.
     Chłopak wciągnął w nozdrza powietrze o słodkiej woni – musiała być tu wiosna. Sprawiło to, że Sagi zaczął się poważnie zastanawiać nad tym, gdzie się znalazł. Czy to możliwe, żeby portal zawiódł? Przecież w Avalonie spędził zaledwie kilka dni. W Cesarstwie wiosna nie miała prawa zastąpić będącego w pełni lata. Czy więc ktoś – wbrew zakazowi – mieszał w porach roku? Nie, to też niemożliwe. Nie da się złamać zaklęcia, które rzucił, opuszczając Cesarstwo… A więc zostaje tylko jedno wytłumaczenie: portal musiał zboczyć i wyrzucić go w jakimś bliżej nieokreślonym świecie.
     Ale cóż, stało się. To nie ten świat, w którym miał się znaleźć. Tego już nic nie zmieni. Po krótkiej chwili zastanowienia, chłopak doszedł do wniosku, że nic nie stoi na przeszkodzie, by zabawić tu jakiś czas, chociażby po to, by dowiedzieć się, co to za miejsce.
     Zacisnął mocniej założony w poprzek piersi pas, na którym zwisał w pochwie miecz, tak, by wystająca ponad lewy bark rękojeść była w zasięgu ręki i ruszył przed siebie, z trudem wypatrzoną leśną ścieżką.
     Szedł szybko, już bez problemu trzymając się ścieżki, co ułatwiało mu elfickie pochodzenie, bowiem lud ten od dawien dawna (nawet jak na elfią rachubę czasu) zamieszkiwał lasy, puszcze i bory, z rzadka tylko zakładając miasta i wioski poza lesistymi terenami.
     Idąc, rozglądał się naokoło, podziwiając stare, pamiętające zamierzchłe czasy drzewa, które mogły być świadkami wielu ważnych i światłych zdarzeń, a także młode, ledwie wyrośnięte drzewka, spychające te starsze do najstarszego środka, stanowiącego rdzeń lasu. Natura elfa obudziła się w nim po raz kolejny.  
     - Sac’vaindel – mruknął do siebie.            
     Po dłuższym czasie, półelf wyszedł z lasu i wszedł w rosnące na jego granicy krzaki. Kawałek dalej płynęła niespiesznie rzeczka, a świat dalej niknął Sagiemu z oczu. I tutaj rozejrzał się uważnie, chcąc jak najlepiej przyjrzeć się temu pięknemu miejscu.
     Dostrzegł wiszącą wysoko nad poziomem gruntu skalną półkę. Pomyślał, że będzie to świetne miejsce, żeby obejrzeć okolicę. Nie namyślając się (natura elfa już całkiem przejęła nad nim kontrolę) w kilku susach dobiegł do skalnej ściany i odbił się mocno od ziemi. Gdy zaczął zwalniać i zatrzymał się w powietrzu jakby za chwilę miał spaść na dół, chwycił się wystającego nieco fragmentu skały i podciągnął w górę, na nowo nabierając pędu. Wyleciał wysoko ponad wypatrzoną półkę i opadł na nią miękko, bezszelestnie.
     Obejrzał się za siebie, przedtem bowiem stał twarzą do skały, a nie nią chciał oglądać. Jego oczom ukazał się kompleks budynków wykonanych w stylu… chińskim? Całe to miejsce porośnięte było różnorodną roślinnością, a w dali majaczył sad.
     Czy to możliwe, żeby dostał się do Chin? Nie, to przecież niemożliwe… Ale jeśli jednak, to w jakiej epoce? Jaki jest rok? A może to jednak nie ten świat, nie te Chiny, które pamiętał…
     Ukląkł na skraju skalnej półki, jak do medytacji. Położył dłonie na kolanach i spowolnił oddech. Chłonął wzrokiem widoczne w dole miejsce, drewniane budynki, piękny sad, w którym drzewa już zakwitły, łąkę, która musiała być pastwiskiem… Pomyślał, że Sulla dobrze by się czuł na tym pastwisku. Ten ogier bojowy dużo już przetrwał, długo już mu towarzyszył, brał udział w prawie wszystkich bitwach… Należała mu się emerytura. Oczywiście, jako obdarzony wieczną młodością koń mógł umrzeć kiedy chciał. I nigdy się nie starzał.
     Tak, tutaj byłoby mu dobrze… Ciekawe, czy dobrze go tam traktują w Avalonie? Oczywiście, że tak, w końcu im kazał… Ale to miejsce było wiele razy lepsze od Avalonu…
     Na takich rozmyślaniach i podziwianiu okolicy zszedł mu cały dzień. Patrzył, jak wśród budynków przemykają się przeróżne postaci i stworzenia, jednak żadne z nich nie było ani strzygą, ani ghulem, ani orkiem czy chociażby goblinem. Nie były to też krasnoludy ani niziołki.
     Ciekawe, kto tu mieszka?
     A tym czasem słońce zachodziło powoli. Do uszu Sagiego, który do tego czasu słyszał tylko brzęczenie przelatujących w pobliżu owadów, ćwierkanie ptaków w lesie i szmer płynącej wody, bez problemu rozpoznał, że coś zakłóciło jednostajny szmer rzeki. Po chwili usłyszał również odgłos kroków. Jednak nie drgnął nawet.
     Jakiś czas później na półkę wbiegły dwie – sądząc z odgłosów – istoty, które na jego widok stanęły jak wryte.
     On tym czasem wstał powoli, odwrócił do nich przodem. Ujrzał dwójkę ludzi – chłopaka i dziewczynę, którzy patrzyli na niego jak na ducha.
     - Vaen dun, qelinces – odezwał się przyjaźnie.
     Przybysze popatrzyli po sobie ze zdziwieniem, a ich nieco tępe miny świadczyły o tym, że go nie zrozumieli. Półelf uśmiechnął się z rozbawieniem i powtórzył po angielsku (jakże długo nie używał tego języka!).
     - Witajcie. Czy teraz mnie rozumiecie?
     - Yhy… - odparł niepewnie chłopak.       
     Sagi skłonił się, nawet dość nisko jak na kogoś o takiej pozycji.
     - Książę Sagi van Cahear aep Reuel, jedyny syn i dziedzic króla Reuela zwanego Dwie Kosy, władcy Elfów Leśnych i wszystkich należących do nich ziem, oraz spadkobierca rodu Cahear; ponadto Cesarz, władca Cesarstwa Międzywymiarowego, które posiada również wiele innych nazw. Do usług – przedstawił się.
     - Lorren – odparła z wahaniem dziewczyna.
     - Tony…
     Półelf odetchnął głęboko świeżym powietrzem, rozglądając się dookoła.
     - Wy tu mieszkacie? – spytał, wskazując głową  rysujące się w dole budynki. – Jesteście gospodarzami tego miejsca?
     Stojąca przed nim dwójka ludzi zmieszała się nieco, nie wiedząc, co odpowiedzieć, co rusz patrzyli po sobie, to znów przenosili wzrok na Sagiego, niepewni, co odpowiedzieć. W końcu odezwała się dziewczyna.
     - No tak, mieszkamy tu… Ale… gospodarzem jest nasz mistrz, Antaniasz. To jego szkoła.
     - Hm – Sagi zamyślił się nieco, a ostatnie promienie słońca padły na jego białe włosy, oświecając je miodowym blaskiem. – Szkoła, powiadacie? Prowadźcie więc do tego mistrza, chętnie go poznam.
     - Nie wiem, czy to taki dobry pomysł…
     - Ale ja wiem. Zaprowadzicie mnie, czy mam iść sam?
     I dwójka ludzi, chcąc nie chcąc, musiała go zaprowadzić do Antaniasza. Powoli zeszli na dół ścieżką, którą przyszli tu Lorren i Tony, a na którą Sagi nie zwrócił wcześniej uwagi, zbyt zajęty podziwianiem okolicy. Teraz jednak zwracał większą uwagę na szczegóły, jako że na ogół już się napatrzył. Dostrzegał coraz więcej sekretów, które kryły się w okolicznych krzakach i trawach, poznawał tajemnice, o których szeptały drzewa. Nagle zatrzymał się jak wryty, po czym skoczył do przodu, omijając prowadzących go ludzi i stanął przy z drzew, z wyrazem skupienia i zdziwienia na twarzy; mimo woli wykonał ruch, jakby chciał dobyć miecza.
     - Da’vende, Zarrienli? – spytał z zaskoczeniem. – Vulwe barrin? – pogładził dłonią korę drzewa uspokajającym gestem. – Morcun ven, Zarrienli. Na va dune.
     Zwrócił się do swoich przewodników.
     - Podobno niedawno temu były tu wilkołaki?
     - Tak – odparła zaskoczona Lorren.  – Skąd wiesz?
     Sagi uśmiechnął się pod nosem.
     - Drzewa wiedzą i widzą więcej, niż jesteście sobie w stanie wyobrazić… Ale wyczuwam tu coś jeszcze. Coś, czego nie czułem od bardzo dawna. Czy to możliwe…? Zresztą, nieważne. Prowadźcie dalej.
     Ruszyli w stronę rzeki. Wkrótce przekroczyli ją bez problemu, bowiem nie była zbyt głęboka i rwąca, a przynajmniej w tym miejscu bądź porze roku. Szli w ciszy, rozmowa nie kleiła się, tym bardziej, że Sagi nieco onieśmielał idących z nim ludzi. Był tajemniczy, a jego wygląd również nie zachęcał zbytnio do poufałości.
     Ubrany był w nabijaną ćwiekami, skórzaną kurtkę, na nogach miał czarne, płócienne spodnie i wysokie skórzane buty; na dłoniach zaś – również ćwiekowane i skórzane – rękawiczki. Twarz miał poznaczoną licznymi bliznami, z których wiele było całkiem świeżych. Niektóre były równoległe, jakby zadane szponami albo kłami jakiegoś stworzenia, inne miały nieregularne, poszarpane kształty, wyglądające na rozcięcia krzywym lub pofalowanym ostrzem. Długie białe włosy opadały na policzek półelfa, mogąc skrywać wiele innych szram.
     Ogólnie rzecz ujmując, nie wzbudzał zbytniego zaufania, a wystająca zza pleców rękojeść miecza nie sprawiała, że wyglądał na godnego zaufania, a raczej na bezdusznego zbira.
     - Pozbyliście się już tych wilkołaków? – spytał Sagi, jakby wyrwany z zadumy.
     - Nie wiem, chyba już sobie poszły – odparł Tony. – Chociaż one łatwo nie odpuszczają…
     - Tam, skąd pochodzę – mruknął półelf – na wilkołaki jest pewien sprawdzony sposób…
     - Czosnek? – wyrwało się Lorren.
     Sagi spojrzał na nią z politowaniem.
     - Skąd biorą się te mity o czosnku? Czosnek jest dobry na kanapkę. Na wilkołaki jest miecz. Ewentualnie kula w łeb.
     I znów szli w milczeniu, jednak już po krótkiej chwili dotarli do budynków. Zaraz podbiegła do nich mała dziewczynka. I mały chłopiec.
     Czy oni wszyscy łażą parami?!
     - Clov, gdzie jest Antaniasz? – spytał Tony, patrząc porozumiewawczo na dziewczynkę.
     - Kogo przyprowadziliście tym razem? – spytała, nie zwracając na niego uwagi dziewczynka. – Znowu byliście w lesie? Znowu ściągniecie na nas wilkołaki?
     - Clov, gdzie Antaniasz? – powtórzył z naciskiem chłopak. Miał powiedzieć coś jeszcze, ale ubiegł go półelf.
     - Książę Sagi van Cahear aep Reuel – skłonił się. – Jeśli pozwolicie, daruję sobie resztę tytułów.
     - Jejku! – pisnęła dziewczynka. – Słyszałeś, Elliot?! Prawdziwy książę!
     - A czy teraz powiesz nam, gdzie jest Antaniasz? – po raz kolejny powtórzył Tony.
     - Antaniasz jest zajęty i powiedział, że nie wolno mu przeszkadzać aż do północy – odparł chłopiec nazwany Elliotem.
     Tony’ ego nie zachwyciła ta odpowiedź – najwyraźniej chciał, by przybysz jak najszybciej sobie poszedł. Patrzył na Sagiego z wyraźną niechęcią i… strachem? Niepewnością? Ciężko było to stwierdzić, jednak półelf w najmniejszym nawet stopniu się tym nie przejmował. Spojrzał tylko na już prawie całkiem skryte za horyzontem słońce.
     - Mamy jeszcze sporo czasu – stwierdził z pogodnym uśmiechem. To miejsce dobrze na niego wpływało. Czuł się tu jak w domu, tak, jak... Jak nigdy dotąd się nie czuł.
     Całe to zbiegowisko przyciągało coraz więcej stworzeń. Przyszła lisica, wilczyca… A wreszcie dołączył kolejny chłopak.
     - Co tu się dzieje? – zapytał zrzędliwie. – I kto to jest?
     - To jest książę! – pisnęła Clov.
     - To jest Sagi van Heker aep Ruel – mruknął niechętnie Tony.
     - Sagi van Cahear aep Reuel – poprawił go półelf.
     - Książę? Pewnie – prychnął przybysz, patrząc na Sagiego spode łba.
     - Andy, idź sobie – poprosiła Lorren.
     Po chwili rozmowa zaczęła przeradzać się w kłótnie, na którą Sagi nie zwracał najmniejszej uwagi. Widocznie zastanawiał się nad czymś, patrząc w przestrzeń bo po chwili odezwał się zupełnie zmieniając temat na tak absurdalny, że aż wszystkich zamurowało.
     - Można gdzieś tu rozpalić ognisko?
     Wypowiedział to z miną tak poważną, że nie można było mieć wątpliwości co tego, że półelf nie żartuje. Przenosił wzrok z jednej osoby na drugą, oczekując odpowiedzi.
     - Pewnie, pokażę ci gdzie – odparł nazwany Andy’ m chłopak.
*
     Ciemności ogarnęły już świat, a ogień trzaskał wesoło, tańcząc wśród suchych gałęzi, które stanowiły opał. Sagi siedział na niewysokim taborecie, w ręku trzymał lutnię – którą niewiadomo skąd wziął, bo w całej szkole nie było żadnej. Wokół ogniska zebrało się kilkanaście stworzeń, zwabionych smutnymi dźwiękami instrumentu.
     Sagi w zamyśleniu szarpał delikatnie struny, zapatrzony w odległy, tylko jemu wiadomy punkt. Grał smutną a zarazem słodką piosenkę, której nauczył się w trakcie Święta Argan Blogd, dawno temu, w świecie, z którego pochodził. Po chwili zaczął cichutko śpiewać.
Von de’at nah
Kanda zlotan
Vein dem bortan…

Bande mon
kon’de marten
altre bon…
     Choć grał I śpiewał bardzo cicho, pieśń rozchodziła się po całym terenie i była słyszalna w każdym zakamarku szkoły. W końcu dotarła również do chatki Antaniasza, który zajęty był swoimi ważnymi sprawami. Słysząc tę pieśń, zesztywniał. Znał ją bardzo dobrze, ale od bardzo dawna jej nie…
     Wywabiony ze swego domostwa, podążył za pieśnią. Dotarł do niewielkiego ogniska, przy którym siedzieli oczarowani pieśnią jego uczniowie, Soah’ owie i mieszkające na terenie szkoły zwierzęta.
     Dostrzegł również siedzącą wśród nich postać, którą widział pierwszy raz… Pierwszy raz od wielu, wielu lat.
     - Sagi! – wyszeptał ze zdziwieniem. – Co ty tutaj robisz?
     Półelf przerwał pieśń, spojrzał na starca.
     - Ach, Mistrz Ugonl! Kopę lat. Miło cię znowu widzieć.  
_____________________
* Jak powiedział mi sam Sagi za tytuł posłużył mu cytat z Wiedźmina.
       

piątek, 14 lutego 2014

Walentynkowa jednorazówka od Freedom

Siemanko! Ah... Na ten weekend chciałabym wam przedstawić, zamiast normalnego rozdziału, tą oto jednorazówkę, która nijak nie jest związana z historią Lorren i jest totalnie odrębną opowieścią. Walentynkowa... hm, jak walentynkowa. Romantyzmu w niej niewiele, ale napisanie jej przyszło mi z łatwością, można rzec, że zrobiłam to na jednym wdechu. I nie musiałam szukać daleko inspiracji, po prostu pewnego dnia leżałam na dywanie w swoim pokoju, w słuchawkach na uszach, a kiedy doszłam do wniosku, że mój każdy dzień jest tak samo bezbarwny i monotonny i, że żyję według narzuconego odgórnie schematu, pomysł na to opowiadanie sam wleciał mi do głowy :)
Dedykuję to opko wszystkim zakochanym odbiorcom oraz czytelnikom, którzy obchodzą jutrzejsze święto (dzień singla) tak jak ja :P Wytrwałości i szczęścia w miłości!
_____________________________

" NAJWAŻNIEJSZE JEST NIEWIDOCZNE DLA OCZU "*

          Chcecie poznać największego nieudacznika i ofiarę losu na świecie? Tak?
     W takim razie miło mi was poznać… Mam na imię Izabella i… no, jestem Nadnaturalna. Peszek. Jakby moje życie i bez nadprzyrodzonych mocy nie było zbyt pokręcone i ześwirowane! Postanowiłam na początek opowiedzieć wam coś o sobie, potem przejść do sedna sprawy, o którą tak naprawdę chcę się podzielić...
     Zacznijmy od podstaw. Swoją moc wiążę z nieksiążkowym żywiołem, powszechnie zwanym piątym żywiołem, mianowicie - metal, pierwiastki, ciała stałe i takie tam. Nie za ciekawy rodzaj zdolności, ale mówi się trudno. Miewałam trudności z okiełznaniem mocy, ale jakoś nauczyłam się z tym żyć. Moje zdolności manualne są lepiej rozwinięte niż u przeciętnych śmiertelników. Potrafię zrobić coś z niczego, dosłownie. Moje dłonie są w nieustannym ruchu. (Lekarz twierdzi, że to nerwica, ale ja dobrze wiem, że to nadnaturalność).Czasem nawet zapominam o tym, że jestem Nadnaturalna, bo nigdy nie byłam jakoś super uzdolnioną pod tym względem. Niekiedy moja moc jakby zanikała, potem się pojawia. Jestem słaba, to fakt, a wszystko, dlatego, że moja matka wyrzekła się swoich mocy w świątyni Iou, by móc bezpiecznie wyjść za śmiertelnika, który jest moim ojcem. Mieszkam normalnie z rodziną, bo tata od początku był wtajemniczony w sekrety naszej odmiennej, nazwijmy to, rasy. Mam też młodszą, dwuletnią siostrę. Ma na imię Tola.(Bodajże również odziedziczyła coś z Nadnaturalności, ale tego jeszcze nie wiemy). Jasne, kocham ją, ale czasem jest tak absorbująca… nie że jestem zazdrosna. Nic z tych rzeczy, chodzi o to, że najsłodsza jest jak śpi… i nie rozwala mi pokoju w drobny mak, co ja oczywiście muszę znosić z anielskim spokojem, którego cholernie mi brakuje. (I to nic, że ostatnio rzuciła moim telefonem! Przecież ja mam być tą wyrozumiałą… Mi się nigdy nic nie dzieje, a rodzice uważają… zresztą nie ważne, nie o mojej siostrze mowa.) Idzie się przyzwyczaić do tego, że twoje sprawy są wiecznie odrzucane na potem, na później, na zaraz… Bo Tola to, Tola tamto, Tola siamto. Eh… A potem jeszcze wszyscy maja pretensje, że siedzę w pokoju na poddaszu i odcinam się od reszty świata. Chyba każdy ma prawo odreagować, po całym dniu! Zwłaszcza jak „kochana” wychowawczyni karze ci codziennie zostawać do bliżej nieokreślonej godziny w szkole, na próbach do akademii, a to, że masz jakieś zajęcia dodatkowe, to twój problem (jeszcze ci delikatnie powie, że przeginasz i jesteś zbyt bezczelny, jak się zaczniesz wykłócać, że nie dasz rady) A propos zajęć dodatkowych… interesuję się sztuką, najprawdopodobniej prze żywioł mojej nadnaturalności. Nawet chodzę do czegoś w rodzaju szkoły artystycznej, gdzie siedzę w piwnicy, zwanej inaczej pracownią, w towarzystwie opryskliwych „przyjaciółeczek”, (płytkie laleczki…), której krytykują mnie na każdym kroku, a ja nie mam odwagi się im odgryźć, bo zdaję sobie sprawę z tego, że nawet nie wiem jak dobrą ripostą bym rzuciła, to chociaż poszłoby im w pięty, obróciłyby to na swoją korzyść. I kto wyszedłby na idiotę? Znowu ja! No, kto by się spodziewał, nie? Czasem mam ochotę posłużyć się przeciwko nim nadnaturalnością, ale to zbyt duże ryzyko. Niestety…
    Na szczęście w szkole jeszcze nikt nie odkrył mojej odmienności. Przynajmniej tam mam jako takie normalne życie. Tak, podkreślam: jako takie. Dziwna, wariatka, walnięta, bezczelna, „zbyt szczera”, mająca niewyparzoną gębę, z tupetem…większość ludzi tak mnie określa, ale jakoś mnie to nie rusza. Mam gdzieś to co inni o mnie myślą…Chyba. A dlaczego tak jest? Bo jestem inna, odmienna, niby niepozorna i przeciętna, a jednak coś ze mną nie tak… Fachowo rzecz ujmując można określić to zjawisko jednym słowem: Nadnaturalna.
   Oprócz najbliższej rodziny jedna osoba wie, o moich nadprzyrodzonych mocach. A jest nią moja najlepsza i chyba jedyna prawdziwa przyjaciółka. Podziwiam ją za to, że jeszcze ze mną wytrzymuje. ( Ta… mam ciężki charakter… i to bardzo). Oczywiście znając moje szczęście, poszłyśmy do innych szkół i widujemy się teraz tylko raz w tygodniu przez niecałe dwie godziny, gdzie i tak nie możemy swobodnie pogadać.
    Zapomniałabym o najważniejszym! Miałam…hm, wirtualnego znajomego na czacie, z którym pisałam codziennie, o wszystkich głupotach, od jakiś trzech lat...? Wiem, to dziwne i nieodpowiedzialne. Nie zdawałam sobie sprawy jak ważną rolę odegra w moim życiu. Ale o tym sami się przekonacie.
      Coś się rozgadałam za bardzo… Dobra, już przechodzę do właściwej historii.

     Moja prywatna, wewnętrzna rewolucja zaczęła się 13 lutego, zimą półtora roku temu. Dzień wcześniej spadł pierwszy śnieg. Pamiętam to jak wczoraj. ( A ja nienawidzę śniegu i tej pory roku, więc klęłam cały czas pod nosem przedzierając się przez zaspy ).Byłam wybitnie zmęczona, ale nie fizycznie, tylko psychicznie.
    Zaczęło się rano, gdy jechałam do szkoły tramwajem. Oczywiście, ledwo co udało mi się do niego wsiąść. Na każdym przystanku musiałam szybko wysiadać, żeby przepuścić innych. Ludzie zepchnęli mnie na schody i jechałam przygnieciona do szyby w drzwiach, torbą jakiejś paniusi w futerku, na ogromnych szpilkach. Po kolejnych czterech przystankach, zrobiło się względnie „luźno”. Znaczy się… mogłam stanąć przy rurce koło drzwi nie narażając się na wypadniecie z pojazdu, gdy stanie on na przystanku. Kiedy zatrzymaliśmy się po raz kolejny, postanowiłam przylgnąć do ściany i nie wysiadać również dlatego, że inni pasażerowie mnie przyblokowali i nie mogłam wykonać najmniejszego ruchu. Wtedy jakiś koleś zaczął się przepychać koło mnie, do wyjścia (pomijając fakt, że był grubości trzech mnie…) Stanął mi na nogę i rył się dalej. Babcia, która stała przede mną już wysiadła, z przeciwnej strony przeciskał się mężczyzna z psem, a po swojej lewej miałam kobietę z wózkiem. Zacisnęłam mocno zęby, krzywiąc się, natrącana przez innych. Koleś, ten, który do najchudszych nie należał, przepchał się wreszcie koło mnie i wysiadł z tekstem:
„- Stanie, jak ten kloc w przejściu i się nie ruszy dziewucha!”- fuknął do mnie, cały czerwony na twarzy.
„- Co za niewychowana młodzież, w tych dzisiejszych czasach”- rzuciła kobieta z wózkiem.
„- Ale każdy cywilizowany człowiek to też umie przepraszam powiedzieć!”- usłyszałam chłopięcy głos gdzieś przed sobą. Szukając jego źródła zobaczyłam chłopaka, który chodził do równoległej klasy w mojej szkole, nie wiedziałam jak się nazywał. Kojarzyłam go jedynie z widzenia, mieszkał chyba na moim osiedlu. Miał na sobie swoją charakterystyczną, jaskrawą zieloną kurtkę, na głowę zaciśniętą czarną czapkę, spod której wystawały niesforne kosmyki karmelowych włosów. Twarz miał jak zawsze pogodną. W każdym razie, chodzi o to, że jeździł zawsze tym samym ( i o tych samych godzinach) tramwajem i autobusem co ja.
„- Jeszcze będzie pyskował gówniarz!”- prychnął facet z psem. Dodał coś jeszcze, ale już tego nie słyszałam, bo drzwi się zatrzasnęły, a tramwaj ruszył dalej.
Spróbowałam nawiązać kontakt wzrokowy z chłopakiem, który odezwał się w mojej obronie, a kiedy mi się to udało podziękowałam mu bezgłośnie, poruszając tylko wargami. Uśmiechnął się niepewnie w odpowiedzi i wzruszył ramionami. Chyba chciał do mnie podejść, ale tłum mu w tym przeszkadzał.
    Udało mi się dotrzeć do szkoły w jednym kawałku, ale tego dnia nie widziałam się już z chłopcem z tramwaju. Lekcje były dosyć znośne, no może prócz dwóch pierwszych, na których dosłownie zasypiałam, a że na trzeciej godzinie miałam mieć test z niemieckiego postanowiłam kupić sobie kawę w automacie, na rozbudzenie, co okazało się błędem. Gdy tylko wyciągnęłam napój z wnęki i ruszyłam pod klasę, jeden ze szkolnych osiłków podstawił mi nogę … A kiedy się potknęłam i wylałam kawę na siebie, chrząknął z głośnym pokraka, między kaszlnięciami. A co było najgorsze w tej sytuacji? Wszystko widział koleś, w którym bujałam się od trzech lat… i, który chodził od miesiąca z moją koleżanką… (boli), a jeszcze bardziej zabolało, gdy zobaczyłam jak się ze mnie śmieje. Już mniejsza o to, że poparzyłam się kawą i miałam teraz mokre poplamione ciuchy! Mogłabym przysiądź, że nie zdawał sobie sprawy z tego, że istnieję aż do tego dnia.
Udało mi się stłamsić frustrację, która zastąpiła teraz złość. W przypływie nowej fali gniewu, spotęgowanej upokorzeniem wzięłam resztkę kawy, podeszłam spokojnie do osiłka, który podstawił mi nogę i bez słowa z ironicznym uśmiechem na twarzy wylałam mu resztę napoju na głowę. Warto było. Choćby nawet dlatego by usłyszeć jego pisk i zobaczyć jak leci z wrzaskiem do łazienki. Po tym co zrobiłam zapadła cisza. Nikt się nie śmiał, a ja ukłoniłam się jeszcze na zakończenie całej tej scenki przed resztą uczni.
- I dziękuję za oklaski- rzuciłam półgębkiem, po czym odwróciłam się od gapiów i poszłam unosząc do góry głowę.
    Konsekwencje nie były już takie ciekawe. Zostałam wezwana do dyrektorki, ukarano mnie obniżeniem oceny z zachowanie, ale to wszystko da się odrobić i kazano mi przeprosić tą łajzę na długiej przerwie (oczywiście, tego nie zrobiłam). Jednak, dyrektorka była na tyle łaskawa, żeby nie powiadamiać moich rodziców. Na całe szczęście...
   Przetrawiłam test z niemieckiego, nawet nie była taki trudny, całą matematykę przesiedziałam w sekretariacie słuchając wywodów na temat mojego postępowania. A na ostatniej godzinie była religia. Jak ja kocham te lekcje!!! Oczywiście ksiądz nie omieszkała nie rzucać jakąś ripostą pod moim adresem, co jakieś osiem minut, ale nie traktuję tych uwag, jako bardzo zgryźliwe. Chyba ksiądz jest jedynym nauczycielem, który mnie lubi, choć już nie raz dałam mu w kość.
     Teoretycznie zakończyłam już swój szkolny dzień, ale poza szkolny budynek nie wyszłam jeszcze przez następne trzy godziny. Dlaczego? Przez moje ulubione próby do nieokreślonej godziny. Wychowawczyni wciągnęłam mnie do kółka teatralno- literackiego i przygotowujemy akademię z okazji święta zakochanych. Jak ostatnio, odstałam monolog na dwie strony A4 (milutko)... Jakoś udało mi się ogarnąć tekst, ale mojej wychowawczyni nie wystarczą próby od trzech tygodni, dzień w dzień, więc na generalnej przemaglowała mnie wyjątkowo dokładnie. Mam wrażenie, że bała się, że na forum szkoły wyskoczę jej nagle z jakimiś zwrotami, nie zawartymi w jej scenariuszu.
     W końcu udało mi się wyrwać do domu, co wcale nie było najlepszą alternatywą, bo jak się okazało miałam osiem nieodebranych połączeń od mamy… Oddzwoniłam. Czasem nie mogę zrozumieć mojej matki, serio… Albo kompletnie się mną nie interesuje, zostawia samą sobie, albo jest nad opiekuńcza. Wysłuchałam dziesięciominutowego kazania, na temat tego jaka jestem nieodpowiedzialna, że nie może tak być, że ja nie odbieram telefonu, jak ona ma mi ufać, przecież się o mnie denerwuje i martwi (jak sobie o mnie przypomni…). Dlaczego ja  się do niej nie odzywam, a tak naprawdę nie wypuszczam komórki z ręki, ciągle sms’ uje, piszę na czacie, a połączenie od niej odebrać to nie łaska! (Kurde, zawsze nachodzi na mnie, jak mam telefon w ręce, a tak naprawdę, nie używam go za często). Nie dała mi wykrztusić słowa i zakończyła rozmowę mówiąc coś w stylu: „Zastanów się teraz na sobą i pomyśl jak ja się czuję w takiej sytuacji. Oczekuję refleksji. Przepraszam tu chyba nie wystarczy!” i się rozłączyła. Stałam chwilę na przystanku czekając na swój autobus i zastanawiając się nad sensem mojego życia. Po co, ja w ogóle żyję? Po co mi to wszystko? Dlaczego muszę być główną postacią w tym thrillerze, który reżyseruje los? Czy choć raz coś nie mogłoby być proste? Widać nie. Nie dla mnie.
    Po chwili podjechała moja linia i wsiadłam do pustawego autobusu. Jak zawsze włożyłam słuchawki i zaciągnęłam czapkę mocno na głowę. Włączyłam pierwszą lepszą piosenkę z mojego telefonu, pogłośniłam na fula i marzyłam tylko o tym, by móc wpaść do domu, zatrzasnąć się w swoim pokoju i położyć na dywanie, wgapiając w niebo, przez wielkie okna dachowe. Dopiero po chwili przypomniałam sobie, że okna przykrywa mi gruba warstwa śniegu. Za to też nienawidzę zimy. Nawet głupia pora roku odbiera mi tą przyjemność, jaka jest wpatrywanie się w gwiazdy.
   Jechałam standardowo, około dwudziestu minut na swoje osiedle, gdzie autobus kończył kurs. Wyskoczyłam z niego jako pierwsza, prosto w brudny śnieg. Na polu było już całkiem ciemno, gdy przedzierałam się przez zaspy. Gdy siedziałam w pojeździe zaczęło sypać. Lodowaty wiatr duł mi teraz prosto w twarz mrożąc policzki. Kroczyłam nieodśnieżonym chodnikiem prosto do swojego bloku. Zapomniałam dziś rękawiczek, a nawet po włożeniu rąk w kieszenie kurtki palce mi kostniały. Normalnie to dojście z pętli pod moja klatkę zajmuje mi jakieś cztery- pięć minut, ale tym razem zajęło mi drugie tyle. Przemarzłam cała na wskroś i ze strachem stwierdziłam, że odmroziłam sobie dłonie, bo straciłam czucie w palcach. Z trudem stawiałam opór śnieżnym podmuchom, które spychały mnie do zasp. Łydki zaczynały mi się pomału trząść, a po plecach coraz częściej przebiegały mi dreszcze. Zaczęłam rozczulać się nad sobą i z trudem powstrzymywałam łzy, które i tak zamarzłyby mi na policzkach.
    Po wielu trudach dotarłam do swojej klatki. Wystukałam kod na domofonie i szarpnęłam drzwi, by szybko wskoczyć do środka. Teraz niewiele pamiętam. Wyłączyłam się i odcięłam od rzeczywistości, gdy tylko nacisnęłam klamkę swojego mieszkania.
     Krzyk.
     Siostra.
     Wkurzona mama.
     Półgodzinny monolog taty.
     Moje milczenie.
     Otrzeźwiła mnie dopiero groźba matki, że jeśli zachowam się tak nieodpowiedzialnie po raz kolejny, jeżeli nie będę informować ją gdzie jestem (a od kiedy ją, to do cholery obchodzi!), przestanie mi ufać i będzie musiał mnie jeszcze bardziej kontrolować i mogę zapomnieć o przefarbowaniu włosów! Powiedziała, że sama ją zmuszam do ograniczenia mnie. Nie mogłam pojąć o co takie wielkie halo! Co ja takiego zrobiłam? Nie odebrałam telefonu! I co do tego mają moje włosy! Chyba szukała pretekstu do tego, by mi jednak tego zabronić. No można powiedzieć, że wymusiłam na niej te czerwone końcówki, ale ona i tak postawiła mi ultimatum, że zmywalną farbą i dopiero na wakacjach. Zgodziłam się na ten kompromis, jednak nie mogłam zrozumieć, dlaczego po tygodniu szantażowała mnie pod tym pretekstem! Nie omieszkałam jej powiedzieć co myślę o takich metodach wychowawczych i wybiegłam na górę do swojego pokoju, w którym zatrzasnęłam się bezczelnie, włożyłam duże słuchawki i wydarłam swój szkicownik z szuflady. Nie wiem czemu, ale narysowałam załamaną, płaczącą anielicę, która chowa głowę między kolanami. Często mam takie dziwne pomysły, jeśli chodzi o rysunki. Kiedy skończyłam zamknęłam zeszyt jednym szybkim ruchem i wrzuciłam go z powrotem do szuflady. Miałam wrażenie, że moja nadnaturalność zaczyna wzbierać w moim sercu i rozlewa się po całym ciele ciepłym dreszczem. W ustach poczułam metaliczny posmak, a na dłoniach osiadła mi mgiełka rdzy. Szybko stłumiłam uczucia i nadnaturalność dała mi spokój.
    Gdy ochłonęłam wzięłam do ręki telefon i zalogowałam się na czacie. W sekundzie, jak na zawołanie dostałam pierwszą wiadomość od Leosia2000. Tak, właśnie z nim piszę od tylu lat. W sumie wiem o nim tylko pobieżne sprawy, takie jak to, że ma na imię Leon i przepada za zdrobnieniem Leo, a także, że jest moim rówieśnikiem i mieszka gdzieś w moim mieście. Nie wiem, czy mu wierzyć, więc w sumie nic mi to nie daje. Jednak ja mu jeszcze nie zdradziłam swojego imienia, ani wieku itp. Tak naprawdę on też nie wie o mnie nic.
Cześć, jak życie?- zadał mi pierwsze pytanie
Przepieprzone…- odpisałam i wstawiłam smutną buźkę (no, dobra może użyłam troszeczkę innego słowa, ale przekaz był ten sam).
Co jest? Aż tak źle?- po chwili wyświetliła się kolejna informacja od niego.
Może i bywało gorzej, ale cudownie też nie jest- odstukałam szybko.
U ciebie to chyba nie nowość, nie? No dajesz. Jestem ciekaw, co tym razem- przeczytałam jego następną wypowiedź. Chwilę się wahałam co mu napiszę, ale w końcu zdecydowałam się streścić mu incydent z kawą i kłótnię z rodzicami.
Auć. Ale myślę, że powinnaś się cieszyć, że mama się tobą przejmuje- odpisał po chwili.
Zawsze narzekasz, że brakuje ci bliskości tej drugiej osoby, że twoje sprawy są zrzucane na drugi plan- dodał szybko, w drugiej wiadomości, pod rząd.
Ale nie w takim sensie! Ona…to co innego. Brakuje mi osoby, której mogłabym się zwierzać. Rozumiesz? Kogoś bliskiego, ale nie z rodziny, komu mogłabym się wypłakać na ramieniu!- zaczęłam się plątać we własnej wypowiedzi.
Więc masz mnie, nie? Rozchmurz się! Jutro są walentynki!- próbował mnie pocieszyć.- Na pewno dostaniesz mnóstwo kartek!
Haha. Ja i walentynki? To nie idzie w parze- odpisałam mu.
Przesadzasz! Czekaj… możemy porozmawiać później? Brat próbuje wywarzyć drzwi do mojego pokoju. Idiota…Muszę spadać! Pa!– dostałam już ostatnią informację, po czym Leo był już niedostępny. Również się wylogowałam i z powrotem włożyłam słuchawki. Muzyka to mój prywatny narkotyk, który uzależnia w ogromnym stopniu.
   Nie zeszłam już tego dnia na dół. Umyłam się w swojej łazience na piętrze i poszłam spać nie jedząc kolacji.
    Rano zwlokłam się na parter, do kuchni. Atmosfera w mieszkaniu nie była przyjemna, mama już wyszła do pracy, a tata całe śniadanie próbował mnie przekonać, bym przeprosiła mamę za swoje wczorajsze zachowanie. Ale tym razem nie miałam zamiaru przepraszać, jako pierwsza. Zawsze to ja jestem tą winną i to ja muszę wysuwać pojednawczą dłoń. Ale tym razem nie. Nie chcę. Przejdzie i jej i mi… prędzej czy później.
    Wyszłam z nienajlepszym usposobieniem do szkoły. Jak co dzień przejechałam się miażdżona w tramwaju, ale dziś wysiadłam już na każdym przystanku, bez wyjątku, żeby nikt więcej się mnie nie czepiał.
  Na szkolnym korytarzu wszystkie laleczki obrzucały mnie zawistnymi spojrzeniami, po wczorajszym numerze z kawą, co poprawiło mi samopoczucie.
     Lekcje był nawet znośne. Na chemii mało co nie wydała się moja nadnaturalność, bo magnes nauczyciela zaczął szwankować, gdy tylko się do niego zbliżyłam. Substancje, z którymi eksperymentowaliśmy zaczęły dziwacznie reagować, a ja schudłam z pięć kilo z samych nerwów! Na szczęście nikt nie przypisywał mi winy i nie zwrócono uwagi na moje dłonie, pokryte rdzą. Zawsze gdy ponoszą mnie emocje rdza się ujawnia, nie mam pojęcia dlaczego, tak jest.
     Na ostatniej godzinie była akademia. Poszło z górki i olałam wszystkie wymalowane landrynki, które mnie wygwizdały, kiedy tylko wyszłam na środek. Pokazałam im w dobitny sposób, że gardzę nimi i ich reakcjami, co trochę je zgasiło.
    Gdy już było po wszystkim, a ja byłam wolna, powlokłam się na przystanek niechętnie wracając do domu. Powłóczyłam powoli noga za nogą, kiedy zobaczyłam mój autobus, po drugiej stronie skrzyżowania podjeżdżający na postój. Zaraz uciekłby mi z przed nosa, a dobrze wiedziałam, że następny mam za ponad pół godziny, wiec rzuciłam się biegiem do świateł. Rozejrzałam się szybko po jezdni i nie czekając na zielone przemknęłam przez pasy. Ludzie jeszcze wysiadali z autobusu, więc miałam szansę zdążyć. Od pojazdu dzieliło mnie raptem dwadzieścia metrów, zobaczyłam jak wsiada do niego ostatnia osoba, mianowicie chłopak, który odezwał się za mnie w tramwaju. Zawahała się gdy mnie zobaczył. Udałoby mi się do niego dogonić, gdybym się teraz nie pośliznęła i nie wywinęła do góry nogami na śniegu, obijając boleśnie kość ogonową i uderzając głową w ziemię. Nie wstałam. Poddałam się. Zignorowałam autobus i wszystko pozostałe. Mogłabym tak leżeć na chodniku z rozwalonym łokciem i czekać aż śnieg mnie zasypie, gdyby nie ktoś, kto postanowił mi pomóc.
- Nic ci nie jest?!- dotarł do mnie znajomy, chłopięcy głos. Po chwili klęczał przy mnie na śniegu chłopak z tramwaju. Poznałam go po jego charakterystycznej kurtce, którą zawsze miał na sobie i śmiesznie rozczochranych włosach. Chwile miałam mroczki przed oczami, więc jego twarz mi się rozmywała. Potrząsnęłam głową i usiadłam chwiejnie.
- Wszystko dobrze- bąknęłam niemrawo.- Nie wsiadłeś?
- Zrezygnowałem, jak zobaczyłem, że się przewróciłaś. Leżałaś chwilę bez ruchu- odpowiedział podciągając mnie za ramie. Wstałam z jego pomocą i poszliśmy w milczeniu na przystanek. Rozmowa kompletnie się nie kleiła, więc po tym jak zadał mi kilka pytań, zaniechaliśmy szukania tematu do pogawędki.
     Było mi zimno. Zaciągnęłam czapkę mocniej na czoło i czekałam dalej w ciszy. Chłopak nie zważając już na moje towarzystwo, wyciągnął komórkę i zaczął chyba w coś na niej grać. Poszłam w jego ślady i wyciągnęłam z kieszeni telefon, tylko, że ja pierwsze co to zalogowałam się na czacie, z nadzieją, że Leon będzie dostępny. I nie zawiodłam się, nie zdążyłam jeszcze ułożyć treści wiadomości, którą chciałam mu wysłać, a on już mnie wyprzedził i wysłał mi:
Hejka, jak tam walentynki? No, przyznaj się ilu adoratorów wyznało ci miłość- i uśmiechnięte buźki na dwie linijki.
Właśnie miałam do ciebie napisać. Jak walentynki? Nijak…- odpisałam mu szybko.
A ty komuś wysłałaś laurkę? Przyznaj się - odczytałam po chwili.
Nikomu. Nie miałam do kogo pisać. Bo co? Wyślę walentynkę kolesiowi, który chodzi z moja koleżanką i do wczoraj nie miał pojęcia, że po świecie chodzi taka ofiara losu jak ja?- zanim wysłałam mu tą odpowiedź zawahałam się, ale co mi szkodziło.
Skąd ja to znam?
Nie wiem, też jesteś nieszczęśliwie zakochany???- może to i było wścibskie, ale taka odpowiedź sama mi się nasunęła.
Coś w ten deseń. Wyobraź sobie, że od jakichś dwóch lat podoba mi się pewna dziewczyna, a ona nawet nie zwraca na mnie uwagi, chociaż chodzi do tej samej szkoły, mieszka na tym samym osiedlu i jeździ ze mną codziennie autobusem. A ja się boję do niej zagadać. Pajac ze mnie, nie?- dostałam po dłuższej chwili informację. Przeczytałam ją kilkakrotnie nabierając dziwnych, niedorzecznych podejrzeń. Poczułam ucisk w żołądku, gdy do mnie dotarło, kim może być mój Leoś2000. Nie potrafiłam odrzucić od siebie tej myśli, ale fakty się pokrywały. Spojrzałam chyłkiem na chłopca, który sterczał koło mnie na przystanku, wpatrywał się w dal i przybrał nieobecny wyraz twarzy. W dłoni cały czas kurczowo ściskał telefon.
Boli, wiem... A tak odbiegając od tematu: gdzie ty teraz jesteś?- zapytałam go o to, żeby się upewnić, że moje chore podejrzenia są błędne.
Czekam na przystanku, na autobus, a co?- odpisał mi pytaniem wstawiając zdziwiona minkę na końcu.
Co za zbieg okoliczności, ja też! A na jakim przystanku jesteś?- wysłałam mu to bez głębszego namysłu, mógł się dziwić po co mi to wiedzieć, ale w tym momencie, chłopak czekający obok mnie drgnął i wstał z ławki wychodząc przed przystanek i sprawdzając tabliczkę. Wstrzymałam oddech. On wziął szybko telefon i zaczął stukać w klawiaturę, po sekundzie dostałam wiadomość od Leona:
Na Stoczniowców. A ty?
Ja też…-odpisałam mu bez zawahania.
          
     Właśnie wtedy zdałam sobie sprawę, że tego jedynego, z którym mogę dziś być i opowiadać wam tą historię, miałam cały czas pod nosem. 

_________________
Długaśna i nudna. Ale miałam jakąś wewnętrzną potrzebę, żeby to wrzucić. Mam nadzieję, że troszeczkę się wam spodobało :) * A za tytuł posłużył mi bardzo trafny cytat z " Małego Księcia "...

wtorek, 11 lutego 2014

Rozdział 14 od Lorren "Nic nie dzieje się przypadkiem"

Witajcie! :) Przepraszam za obsunięcie i za to, że musieliście czekać ponad tydzień na ten rozdział, ale przez zeszły weekend nie miałam sposobności do pisania, gdyż przyjmowałam gości.
Może akcja w tym rozdziale nie trzyma w napięciu, jest spokojna i nie wnosząca kolosalnych zmian w życiu mojej bohaterki, ale kiedyś nauczyłam się, że za szybkie zwroty akcji, mieszają czytelnikom w odbiorze i fabuła staje się za wartka i zaczyna umykać.
A i jeszcze chciałabym przeprosić Enough... Moja droga, wiem, że umówiłyśmy się, by Esper dotarła do szkoły Antaniasza w 13 rozdziale, potem namówiłam cię na 14...ale nie udało mi się zamknąć dotychczasowych wątków, więc...niestety, dopiero 15 (jak dobrze pójdzie i nic więcej mi nie wypadnie) Zdaję sobie sprawę, że mogę burzyć ci jakieś plany, ale musisz mi wybaczyć :(
___________________________



- O, nie…- jęknęłam patrząc na popiół i opadający kurz.- Nie!- wyrwał mi się spazmatyczny okrzyk, a żal i przerażenie znowu ścisnęły mi serce. Roztrzęsiona na nowo, zaczęłam wykrzykiwać bez sensu jego imię.
       Radość i szczęście jakiego fala zalała mnie na widok brata, cofnęły się błyskawicznie i zastąpiły je strach i rozpacz. Przyznam, że zawahałam się zanim puściłam Elliota i skoczyłam między belki padając na kolana przy zgliszczach. Usłyszałam za sobą płacz mojego brata, widać też był przywiązany do Tony’ ego, a może zdawał sobie sprawę ile ten chłopak dla mnie znaczył. Ja zdałam sobie z tego sprawę właśnie w tym momencie. Przepychałam się ostrożnie pomiędzy spalonymi resztkami, by dotrzeć do hałdy, pod którą leżał Tony. Nie wiedziałam, czy da się go jeszcze uratować. Nie dopuszczałam do siebie myśli o tym, że poświęcił się tak dla Elliota i Clov. Tak naprawdę to ja powinnam być na jego miejscu. To ja powinnam pójść w ogień za bratem. I chciałam to zrobić, ale kilkakroć mnie powstrzymano! W sumie nie wiedziałam co w tym momencie chciałam osiągnąć… pierwsze co przyszło mi do głowy to, by zacząć odrzucać deski, jak najszybciej uwolnić go spod tego ciężaru. A wy co zrobilibyście w takiej sytuacji, hę?! Ogarnęły mnie wyrzuty sumienia, gdy tylko przypadłam do sterty drewna, po części poczuwałam się odpowiedzialna za to co stało się Tony’ emu, a z drugiej strony nie chciałam tak szybko odtrącać Elliota, zaraz po tym jak ledwo uszedł z życiem z tej makabrycznej pożogi! Brat będzie musiał mi wybaczyć! Trudno, nie potrafię określić, na którym z nich bardziej mi zależy!
    Nie powstrzymywałam łez, ale udało mi się pohamować przypływ nadnaturalności, pod wpływem emocji. Nie zważałam na drzazgi, które wbijały mi się w ręce. Po prostu przerzucałam deski i wszystkie odłamki stropu, jak najszybciej potrafiłam. Wtem z pomocą przyszedł mi Andy. Rzucił się do sterty przeklinając bez przerwy i zaczął odkopywać przyjaciela. To było niewiarygodne, z jakim poświęceniem się do tego przyłożył. W końcu nie przepadał za Tony’ m. Ale chyba każdy pognałby z pomocą, będąc świadkiem takiej sytuacji, nawet nieznajomemu. Blondyn zawzięcie rozkopywał deski, klnąc i klnąc szpetnie. Słyszałam za swoimi plecami krzyki Antaniasza, który wspomniał coś o Clov, jęki Elliota i urywany głos… bodajże Shona.
     Nie pomyliłam się. Po chwili i Soah klęczał w popiele i krztusząc się zaczął przewalać drewno. Między belkami widziałam już ciało Tony’ ego, a na kolejnych drewnianych odłamkach, które podnosiłam widniały coraz większe plamy krwi. Szlochałam, nie potrafiąc powstrzymać przypływu łez. Odniosłam wrażenie, że słyszę zawodzenie Tony’ ego. Nie ruszał się, bo nie miał jak. Nie wiedziałam, czy był przytomny. Wtedy to Andy już nie wytrzymał i rzucając po raz ostatni jakimiś ostrymi słowami, wypowiedział zaklęcie i za pomocą magii zaczął odrzucać belki w głąb strawionej prze żywioł stajni. Siłą woli unosił kolejno coraz to większe i cięższe dechy i stękając z wysiłku pchał je na oślep do przodu. Spadały z głuchym łomotem na ziemię aż trzęsła się reszta niestabilnej konstrukcji. Odsunęłam się z Shonem trochę w tył, by nie przeszkadzać blondynowi.
- Co tu się stało?- zapytał mnie drżącym głosem Soah.
    Nie odpowiedziałam mu. Nie mogłam wydobyć z siebie najmniejszego dźwięku. Słowa grzęzły mi w gardle. Zaczęłam się tylko krztusić od pyłu, jaki unosił się wraz z każda belką, którą rzucił Andy. Zresztą nic by mu nie dała moja odpowiedź. Zaczęłabym się tylko jąkać i nie wydobyłby ze mnie w tej chwili żadnych racjonalnych informacji.
     Po wielu trudach Andy’ ego, który robił się już czerwony z wysiłku i z trudem wypuszczał powietrze ustami, udało się mu odkryć Tony’ ego do połowy. Leżał nieruchomo, na boku z przywalonymi nogami przez jeszcze trzy belki, ale blondyn rzucił się już do niego i łapiąc go pod pachami zaczął ciągnąć w tył. Z gardła Tony’ ego wydobył się ochrypły wrzask bólu, więc Andy szybko go puścił. Przyskoczył do deski, by ściągnąć ją z nóg wyjącego przeszywająco przyjaciela. Shon pośpieszył mu z pomocą, a ja przypadłam do na pół nieprzytomnego chłopaka. Między jękami i urywanymi wrzaskami, łapał płytkie nierówne oddechy, krzywiąc się przy tym z bólu. Nie wiedziałam jak mu pomóc. Chłopcy odliczyli do trzech i próbowali podnieść najgrubszą belkę, która przygniotła go jako pierwsza. Szybko zdefiniowałam urazy zewnętrzne Tony’ ego- zmiażdżona, krwawiąca dłoń,(już mało co przypominająca ową część ręki) rozcięte udo, poszarpany, przez wystające z desek gwoździe, bark, rozbita głowa. Rzeczywiście, zemdliło mnie na widok tych ran i takiej ilości krwi zmieszanej z popiołem, w której leżał, ale przemawiało przeze mnie w tym momencie tyle emocji, że takie odruchy stały się błahostką. Nie potrafię opisać tego co czułam- żal, strach, ból, współczucie, troska. Nie wiem! Brak mi na to określeń! Za trzecim razem Andy i Shon odrzucili belkę uwalniając go. Tony zacisnął mocno palce zdrowej dłoni, na mojej dygocącej ręce i pociągnął mnie do siebie. Spojrzał na mnie lekko rozbieganym, zamydlonym wzrokiem, przepełnionym goryczą i bólem.
- Przepraszam cię- jęknął ochryple i przygryzł dolną wargę krzywiąc się z bólu. Złapał jeszcze jeden krótki, płytki oddech i zacisnął mocno powieki, spod których pociekły mu łzy.

*  *  *

     Zaczynało świtać. Brzask poranka przeganiał ciemności tragicznej nocy i rozlewał się słodką różową poświatą tuż za linią drzew. Nikt nie zmrużył tej nocy oka. I nikomu też się nie chciało spać.
      Czekaliśmy. Tak, na wyniki pracy Antaniasza przy poszkodowanych, rannych. Nie wpuszczono nas do środka. Tylko Shon pomagał naszemu Mędrcowi.
      Siedziałam na ganku Antaniasza pogrążona w odrętwieniu i smutku wraz z Andy’ m i Elliotem, którego Mędrzec wyleczył już swoją magią. Jedyną rzeczą jaka zdradzała to, iż mój młodszy braciszek przeżył pożar były jego nadpalone z jednej strony włosy. Mistrz uleczył jego poparzenia i skórę miał jak nową. Na szczęście Elliot nie odniósł poważniejszych obrażeń zewnętrznych, czy wewnętrznych i jego błyskawiczna rehabilitacja tyle nie trwała.
      Przed chwilą skończył opowiadać nam co zaszło w stajni i jak doszło do katastrofy. A dowiedziałam się z jego relacji, że jak mi było wiadomo, umówił się wcześniej z Clov, pod stajnią. Tam też się spotkali. Oboje lubili siedzieć na sianie, bądź w boksie Kadilimana i rozmawiać, oporządzając konie. (Ja tam wolałam swoją skalną półkę, ale każdy ma takie swoje miejsce, nie?) W każdym razie Clov czekała już na niego pod stajnią, do której weszli razem, a zastali tam… martwe konie. Wszystkie. Dziewczynka wpadła w histerię widząc swojego towarzysza zagryzionego, rozszarpanego, rzucającego się jeszcze konwulsyjnie w kałuży krwi. To właśnie jej krzyki słyszałam z Tony’ m na skalnej półce. Podobno wybuchła frustracją, gniewem, żalem i cierpieniem tracąc kontrolę nad sobą… a tracąc przytomność stanęła w ogniu. I tak rozniecił się pożar. Resztę już znaliśmy.
- Domyślam się kto zagryzł konie…- przerwałam milczenie, które nastało po zakończeniu opowieści przez mojego brata.
- No…słucham- zwrócił się do mnie Andy dziwacznym łamiącym się tonem i spojrzał na mnie z… nadzieją?- Jestem ciekaw, co wymyśliłaś- dodał już bardziej zgryźliwie.
- Wilkołaki…to ich sprawka- odpowiedziałam patrząc w jego wielkie zielone oczy, kryjące się pod blond czupryną.
- Wilkołaki?!- przez jego twarz przeleciał cień przerażenie, lecz po chwili ściągnął policzki i skrzywił się w swoim typowym grymasie.- A powiedz mi, Lorren, skąd wilkołaki w naszej Szkole, Lorren? Czy to nie dziwne, Lorren? Skąd ci przyszedł do głowy taki pomysł, Lorren? Ty nic nie wiesz na temat ich pojawienie się, prawda, Lorren, tak po prostu bezpodstawnie wysnułaś tą teorię…? I to nie jest związane z pojawieniem się dwójki Soah’ ów, nie mylę się, Lorren?
- Andy…- zaczęłam się jąkać opuszczając wzrok. Czułam na sobie jego spojrzenie. Naprawdę nie miałam siły mu się teraz tłumaczyć, po całych tych zajściach. Natręctwo Andy’ ego jest wykańczające, wiedziałam, że jeśli mu nie powiem to nie da mi spokoju. Ale z drugiej strony miał prawo wiedzieć. Jednak nie chciałam się mu przyznawać, że złamałam zasady.
- Tak?- odezwał się już spokojnie, bez pretensji i szturchnął mnie łokciem. Podniosłam na niego swoje znużone oczy.
      Elliot obserwował nas bacznie, jakby chciał przewidzieć jak skończy się ta rozmowa, czy się odezwę, czy będę milczeć.
- Andy- powtórzyłam znowu bezbarwnym głosem.- Wytłumaczę ci to. Obiecuje. Tylko… nie teraz. Nie potrafię skupić się na czymkolwiek poza...
- Tony’ m- przerwał mi cicho.- Rozumiem. Martwisz się o niego, wiem. Po tym, co zrobił? Nic dziwnego.
- Nie mogę sobie wybaczyć, że... to dziwnie zabrzmi, że nie jestem na jego miejscu- odpowiedziałam mu, ale patrzyłam cały czas na brata. Elliot skrzywił się dziwnie na to co powiedziałam, marszcząc nos. Lexi warknęła głucho i podniosła się z desek również spoglądając na mnie tymi swoimi ciemnymi, mądrymi oczyma ze zdziwieniem.
- Serio? Nie wiesz czemu to zrobił?- prychnął Andy.- Nigdy by cię nie puścił! Ani sam by nie poszedł gdybym to ja, czy sama Clov uwięzieni byli w sercu pożaru!
    Odwróciłam się do niego unosząc jedną brew. Patrzył na mnie uśmiechając się pobłażliwie. Nie rozumiałam go. Byłam zbyt rozkojarzona. Nie wiedziałam, o co mu chodziło. Niby dlaczego Tony postanowił ryzykować dla Clov i Elliota, a dla samej Clov by tego nie zrobił? Brakowało mi w tym logiki.
- Naprawdę tego nie dostrzegasz?- Andy spoważniał i przestał się uśmiechać.- Zrobił to, bo wiedział ile znaczy dla ciebie Elliot. Zrobił to po prostu dla ciebie. Zależy mu na tobie! Nie widzisz tego?
- Skad ci to przyszło do głowy? Daj spokój! Zależy mu na mnie, jak na przyjaciółce, tak samo zależy mu na Clov, Elliocie, czy nawet tobie!- fuknęłam zakładając ręce na piersiach. Usłyszałam jak Lexi ironicznie warczy w mojej głowie, prościej mówiąc: śmieje się ze mnie.
- Oho, na pewno. Wmawiaj to sobie.- Chłopak pokiwał głową z udawaną, przesadną aprobatą wydymając usta.- Nie widzisz jak on na ciebie patrzy. Gapi się na ciebie bez przerwy. Nie czujesz tego? No powiedz, robisz teraz ze mnie debila, czy sama jesteś taką kretynką, że tego nie wychwytujesz?
- To drugie- szczeknęła Lexi w moim umyśle.
- Bardzo śmieszne, kochana- odesłałam jej nadąsana.
       Miałam nadzieję, że się teraz nie czerwienie. Lubię Tony’ ego, to prawda. On chyba też mnie lubi, ale... To o czym mówił Andy było tak głupie i niedorzeczne! Ja nic do niego nie miałam! Chociaż moje niektóre zachowania i reakcję zeszłej nocy mogły wzbudzać pozory.
- Andy, proszę cię… nie męcz mnie teraz takim rzeczami- jęknęłam do niego błagalnie.
     W tym momencie, drzwi na ganek otworzyły się gwałtownie i wypadł za nich Shon szczerząc się szeroko. Wykrzykiwał coś radośnie w tym swoim obcym języku. Z czasem zaczęłam się domyślać skąd są Soah’ owie, ale nie miałam pewności co do swoich posądzeń.
- Aha!- Chłopak pacnął się w czoło otwartą dłonią.- Przepraszam, czasem się zapominam i wracam do ojczystego języka. Ale słuchajcie, Antaniaszowi się udało! Wszystko dobrze! Wasi przyjaciele wrócą do dawnej formy! Uleczył ich!
- No idź!- popchał mnie Andy tak, że mało co nie spadłam z ławki.
- O co ci chodzi, człowieku!- wrzasnęłam do niego łapiąc z powrotem równowagę. Elliot zaczął chichotać pod nosem, próbując nieskutecznie powstrzymać uśmiech. W sumie cieszyłam się, że humor mu dopisuje, bo nie mówił nic od zakończenia swojej opowieści, która ledwo przeszła mu przez gardło.
- Idź do niego, dziewczyno!- Andy jest na serio mocno wkurzający. Popchał mnie po raz kolejny i wręcz wrzucił za drzwi Antaniasza. Ogarnęłam już o co mu chodziło. Lexi ruszyła za mną, ale Shon pokręcił głową z dezaprobatą.
- Antaniasz nie życzy sobie zwierząt przy chorych- powstrzymał wilczycę.
- Zostanę- przesłała mi Lexi.- Potem opowiesz mi jak się czuje nasz wybawca Elliota!
      Nie odpowiedziałam jej i pokręciłam głową. Czułam, że serce wyskoczy mi zaraz z piersi. Nie mogłam nad tym zapanować. To było silniejsze ode mnie. Kiedy Soah zamknął za nami drzwi wypuściłam powietrze ustami. Mój zimny oddech zmienił się w parę.
- Teraz uważaj- odezwał się do mnie Shon.- Nigdy nie przypuszczałabyś, że domek Antaniasza kryje tyle pomieszczeń! Chodź.
    I poprowadził mnie jednym z bocznych korytarzy. Miał rację. Nie zdawałam sobie sprawy ile zakamarków kryję ta niepozorna chatka.

 *  *  *
          
   Stanęłam przed przeszklonymi drzwiami, do pokoju na poddaszu. Wnętrze domku Antaniasza było zadziwiające. Nie wiedziałam, że on tutaj ma piętro, czy podziemne pokoje! Co nie zmienia faktu, że wszystkie te pomieszczenia były zagracone dziwacznymi przedmiotami, które na pierwszy rzut oka wydają się kompletnie zbędne!
- No, wchodź już, bo wracam na dół, do Shashy i Antaniasza- ponaglał mnie Shon.
     Pod jego presją nacisnęłam trzęsącą się dłonią klamkę. Drzwi lekko odskoczyły do przodu nie czyniąc przy tym najmniejszego hałasu. Wsunęłam się do środka. Pokoik był przytulny. Schludne zasłony wisiały w oknach. Pod przeciwną ścianą stały trzy staromodne szafki, w kącie kryła się kwadratowa, papierowa lampka, a wszystko to było w różnych kolorach zieleni. Na podłodze nie leżał żaden dywan, czy chodniczek, były tylko jasne, zdarte panele. Sufit leciał tu lekkim skosem na niewielkie łóżko. No właśnie. Zawinięty w koc, jak w kokon, leżał tam Tony. Żal ogarnął mi serce na jego widok. Spał. Miał taką błogą minę, niczym niemowlak. Ale był też tak makabrycznie blady! Normalnie, jakby spuścił mu ktoś całą krew z organizmu. To było przerażające, jego usta były prawie białe, a jego płowe włosy zwiększały efekt, upodabniający go do trupa. Podsunęłam się do łóżka na palcach, żeby go nie zbudzić. Cieszyłam się, że znużył go sen. Miałam czas na przemyślenia. Nie wiedziałm co mu teraz miałam powiedzieć. Jak podziękować? Totalna pustka!!!
- To ja spadam- usłyszałam za sobą Soah’ a.- Siedź przy nim, jak ci się chce.
     I zamknął drzwi zostawiając mnie z nim samą. Nie za bardzo wiedziałam co ma z sobą począć. Rozejrzałam się po pomieszczeniu i dostrzegłam niewielki taboret. Podsunęłam go sobie do łóżka i przysiadłam przy Tony’ m opierając się o ścianę.
       Pogrążona w kompletnej ciszy, którą przerywały co jakiś czas nieregularne, płytkie oddechy chłopaka, układałam w głowie długą, kwiecistą mowę, w której zawarta miała być moja wdzięczność. Czas mijał w zwolnionym tempie. Słońce zdążyło już wznieść się nad widnokrąg, rzucając kilka promyczków przez okna. Ptaki zaczynały ćwierkać wesoło na zewnątrz. Czy pogoda jest tutaj zawsze idealna? Ciekawa byłam czy Andy mógłby ją zmienić w każdej chwili?
       Już miałam się poddać i wyjść z pokoju, gdyż nie wymyśliłam nic sensownego. Spojrzałam ostatni raz na Tony’ ego. Wyglądał tak uroczo... Na jego twarzy nie było śladu po poparzeniach, przecięciach, czy zadrapaniach, które zafundowały mu wilkołaki i on sam sobie, podczas pożaru. Nie potrafię wyjaśnić, co spowodowało, że wyciągnęłam dłoń i przejechałam opuszkami palców po jego skroni i policzku. Miał taką gładką cerę. Przemawiały przeze mnie tylko impulsy. Zdrowy rozsądek całkowicie się wyłączył, co zdarzało mi się coraz częściej w jego towarzystwie. Tony miał na mnie dziwaczny wpływ. Nie potrafiłam się powstrzymać. Im dłużej na niego patrzyłam tym jeszcze bardziej czułam się winna temu, co go spotkało. Niepewnie wysunęłam do niego rękę i jeszcze raz go pogłaskałam, zatapiając palce w jego włosach. Kiedy już miałam cofnąć swój ruch gwałtownie się poruszył i złapał moją dłoń. Wstrzymałam oddech, a serce zaczęło walić mi jeszcze mocniej. Nie otworzył oczu, tylko westchnął głęboko wypuszczając powietrze ustami i przeciągnął moją dłoń jeszcze raz po swoim policzku. Dopiero po tym mnie puścił i uchylił niemrawo powieki, spoglądając na mnie nieprzytomnie.
- Lorren?- zapytał chrapliwym głosem, który w niczym nie przypominał jego kojącego, słodkiego jak miód wokalu. Patrzyliśmy chwile na siebie w milczeniu. Przyglądał mi się zupełnie tak, jakby mnie nie poznawał. Nagle oderwał ode mnie oczy i zaczął wgapiać się w sufit łapiąc ciężko urywane oddechy.
- FrostyBlast?- odezwał się cicho i zakasłał.- Lorren FrostyBlast?
- T-tak. Potrzebujesz potwierdzenia?- odparłam mu ze zdziwieniem, przechylając głowę. Nie do końca rozumiałam o co mu chodzi. Może majaczył? Może był pod wpływem leków? Po co mnie pytał o nazwisko? To takie istotne?
    Chwile nie odpowiadał nabierając po trochę powietrza w płuca. Krzywił się z każdym oddechem i przygryzał popękaną, bladą wargę wpatrując się w sufit.
- Kim… kim ty dla mnie jesteś? Pamiętam twoją osobę, ale nie za dobrze wiem…- powiedział w końcu, po czym urwał targany kaszlem. Kiedy skończył się krztusić i krzywić jęcząc, przeniósł na mnie swoje spojrzenie i patrzył wyczekująco. A mnie dosłownie zamurowało. Nie mogłam przyswoić tej informacji. Nie docierało do mnie, że on może mnie nie pamiętać, ale to było bardzo realne… Amnezja niewykluczona.
- Nie wiesz kim jestem?- wykrztusiłam w końcu.- Nie pamiętasz mnie?
     Do oczu zaczęły napływać mi łzy. Tony nie wiedział kim jestem. Nie pamiętał naszych spotkań, rozmów… zabolało. Dosyć przykre doświadczenie. Pierwsza łza spłynęła mi po policzku, chłopak to spostrzegł i przybrał dziwny wyraz twarzy.
- Hej, nie rozklejaj się!- mówiąc to złapał moja dłoń. Mimowolnie spojrzałam na nasze splecione palce.- Lorren, żartuję! Ej, myślisz, że serio mógłbym cię zapomnieć?! Taki niewinny żarcik! Weź, nie płacz, proszę cię.
     Teraz ogarnęła mnie złość. On jest niemożliwy! Nawet w takich momentach ma nastrój na robienie głupich żarcików! Serio?! Teraz miałam ochotę ostentacyjnie walnąć go w nos!
        Automatycznie przybrałam taki wyraz twarzy, że ugiął się pod moim złowrogim spojrzeniem.
- Przepraszam, taki tam kawał. Wybacz mi- po czym zrobił wielkie oczy, jak zagubiony szczeniaczek.- Ale naprawdę niektóre rzeczy mi gdzieś poumykały. Jakby ktoś wyciął fragmenty z kliszy moich wspomnień. Jednak mam wrażenie, że to są tylko niuanse.
- Nie wykręcaj mi więcej takich numerów, dobra?- mruknęłam opanowując się, lecz nadal byłam na niego wkurzona. Nie mógł sobie wynaleźć lepszego sposobu i pretekstu na robienie mi kawałów!
- I nie zamierzam!- Uśmiechnął się chwilowo i zaraz po tym skrzywił z bólu.
- Jak się czujesz? Co ci jest? Antaniasz podobno was wszystkich uleczył?- zwróciłam się do chłopaka zatroskana. Postanowiłam puścić płazem ten jego wybryk i skupić się na poważniejszych problemach.
- Już mi lepiej- odrzekł całkiem poważnie, nienaturalnym, chropowatym, metalicznym (o ile można to tak określić i jeśli wiecie o co mi chodzi) głosem. – Tak, Antaniasz wraz z Soah’ em naszpikowali mnie jakimiś ziołami, pigułkami, wywarami, plus Mędrzec uleczył moje wszystkie obrażenia zewnętrzne. Zresztą widzisz: zero poparzeń, rozcięć, nie ma po nich śladu. Ale z wnętrzem już nie jest tak kolorowo. Mistrz nie ma mocy sklejania połamanych kości, same muszą się zrosnąć.  
- Dlaczego tak ciężko oddychasz?- zapytałam głupkowato.
- Sześć połamanych żeber, pęknięty piszczel, zerwane ścięgno i było coś jeszcze, ale już nie pamiętam…- zaczął wyliczać, mrużąc oczy.- A i jeszcze moja pogruchotana dłoń. Tym się najbardziej martwię. Niby wizualnie jest okej, ale wewnątrz? Miazga. Gdybym był śmiertelnikiem zapewne już nie miałbym tej dłoni… I jak ja będę na czymkolwiek grał z niesprawną dłonią!?
      Zaniemówiłam. Co ja mu mogłam powiedzieć? „ Jak mi przykro” albo „Na pewno wszystko będzie dobrze”? To oklepane i sztuczne frazesy. Więc znowu zapadło milczenie. Patrzyliśmy na siebie nic nie mówiąc. Przełknęłam ślinę spoglądając w jego ciemne oczy. Czułam, że łamię się pod naporem jego wzroku. Andy miał rację. W jego oczach dostrzegłam tkliwość. Zawsze tak na mnie patrzył?
    Wziął kolejny wdech i skrzywił się zgrzytając zębami. Przeklął coś pod nosem i wspomniał o szczypiącym bólu.
- Nie nadwerężaj się, co?- rzuciłam przerywając ciszę.
- Kurcze, ostatnio tak źle mi się oddychało, po ćpaniu chemikaliów w laboratoriach!- wyrzucił z siebie.- To były dopiero syf, a jak płuca po tym piekły! Chociaż szło się przyzwyczaić. Ale przypominam sobie, że jedna z substancji, które kazali mi wdychać miały ciekawe oddziaływanie na moje mięśnie. Sprawiała, że byłem dwa razy silniejszy niż normalnie. To był jakiś skutek uboczny…- zamyślił się.- Nie istotne…
    Znowu cisza. Nie mogłam pojąc czemu akurat teraz rozmowa się nam nie kleiła! Chciałam mu coś powiedzieć. Podziękować. Jakoś wyrazić swoją wdzięczność! A nie potrafiłam. Żadna z naszych rozmów nie była tak pobieżna i drętwa, jak ta. Chociaż… milczenie mogło być tą lepszą alternatywą. Zalała mnie fala uczuć. Tsunami emocji. Niemoc, frustracja, zakłopotanie, bezradność, skrepowanie. Zawiesiłam się. Milczenie w tym momencie było odpowiednie, przynajmniej dla mnie. Widziałam jak meczy ono Tony’ ego.
- Przepraszam cię- szepnął chłopak ochryple, po kilkunastu minutach.- Wiem ile nerwów ci przysporzyłem, ale nie mogłem stać tam bezczynnie. Powiedziałem ci, że nie zależy mi na życiu, pamiętasz? Pomyliłem się. Dopiero gdy wpadłem w ogień dotarło do mnie, że mam powód, dla którego chce mi się żyć i tak idiotycznie byłoby sobie wszystko zaprzepaścić- przerwał na parę sekund i zaczął mówić dalej- Nie powiem, ryzyko się opłaciło. Polubiłem ryzyko z wiekiem, tą adrenalinę, ale w pożodze zrozumiałem, że… Może jest osoba, która nie łatwo pogodziłaby się ze stratą takiego pajaca, jak ja…
     Wiedziałam co, a może raczej kogo, miał na myśli. Czułam jak nadnaturalność dawała się we znaki. Lód zaczął krzepnąc w moich żyłach. Ostatnio coraz ciężej przychodziło mi powstrzymywanie mocy. Jestem zbyt niestabilna emocjonalnie. W tym momencie mój oddech samoistnie się przyśpieszył. Musiałam wyjść z pokoju, sama nie wiedząc czemu. Musiałam dać ujście swoim uczuciom. Wyładować się.
       I znalazłam najlepszy sposób na wyrażenie tego co czułam.
       Pochyliłam się do Tony’ ego i pocałowałam go w policzek. Przechylił głowę, najwyraźniej zaszokowany, jakby chciał na mnie w tym momencie spojrzeć. A gdy odsuwałam się od niego poczułam jak, chyba niechcący, muska wargami mój policzek.
      Wstałam szybko z taboretu i ruszyłam pośpiesznie w kierunku drzwi, nie mogąc pojąc tego co właśnie między nami zaszło. Policzki mi płonęły. Coś we mnie pękło. Skruszyła się jakaś blokada, bariera.
- A to za co?- usłyszałam za sobą, jego łamiący się głos.
- Za wszystko- szepnęłam, po czym nie odwracając się nacisnęłam klamkę i wyszłam zatrzaskując za sobą drzwi.

*  *  *

     Wróciłam na dół pośpiesznym krokiem i już miałam wypaść na zewnątrz z domku Antaniasza, kiedy zatrzymał mnie głos Mędrca:
- Lorren? Jak dobrze, że cię widzę! Chciałem z tobą poważnie porozmawiać.
       Zastygłam w miejscu, po czym odwróciłam się niechętnie. Antaniasz stał za mną z rękami zaplecionymi na piersiach, a jego wąsy śmiesznie się kołysały. Przez głowę przeleciało mi, że chcę on ze mną mówić o wymknięciu się do lasu i złamaniu zasad, ale potem przypomniałam sobie, że jest ważniejszy temat, o którym Antaniasz myśli, że nie wiem. Mój tata. Pewnie o nim będzie ta rozmowa.
    Skinęłam przystajac na jego propozycję. Mędrzec kiwnął na mnie bez słowa i wskazał głową przedsionek swojego gabinetu. Ruszyłam do tajemniczego pokoju, stąpając po gładkiej, grubej wykładzinie. Nie skupiałam się na dziwacznych przedmiotach. Pomieszczenie nie zadziwiało mnie tak jak za pierwszym razem. Kiedy weszłam do środka zasiadłam wygodnie przed wielkim biurkiem Mędrca, po którym walały się, jak zawsze, masy papierzysk. Zanim Antaniasz zamknął za nami drzwi, zdążyłam się przyjrzeć tablicy ze zdjęciami adeptów. Nie było na niej jeszcze mojego zdjęcia, ani Elliota. Wywieszone zostaną dopiero po pomyślnym przejściu próby, gdy zostaniemy pełnoprawnymi uczniami.
- Soah’ owie- zaczął Antaniasz zasiadając za biurkiem i opierając się o nie na łokciach.- Kiedy indziej będę drążył temat pojawienia się ich w naszym Ośrodku, bo wiem, że masz dużo do powiedzenia na ten temat. Ale nie w tym rzecz.
- Więc, o czym będziemy rozmawiać?- zapytałam z udawaną ciekawością.
- Poczekaj. Wszystko po kolei- mówiąc to zakręcił wąsy palcami.- Shon i Shasha Dragovit to Rosjanie, jak pewnie już zauważyłaś. Wychowywali się w ciężkich warunkach tajgi, co dało im świetną zaprawę. Są moimi najlepszymi wywiadowcami. Najbardziej zaufani i rzetelni w swoim fachu. Powierzam im najbardziej delikatne ,,misje” i tym razem też tak było. Kazałem im odszukać twojego ojca, gdyż dostałem niebywałe informacje, odnalezione również prze moich śledczych Soah’ ów. Zadam ci najpierw jedno pytanie: wiesz jak nazywała się twoja matka?
- Nie. Nie wiedziałam nawet jak nazywał się mój ojciec, dopóki nie przybyłam do tej Szkoły- bąknęłam cicho.
- Więc odgrzebano akt ślubu twojego ojca i niejakiej Elsy Cantori- odpowiedział mi Mędrzec.- A co ciekawsze w dokumentach był jeszcze jeden akt. Akt urodzenia. Bliźniąt.