Enough
________________
Ale po kolei.
Jestem Polakiem, urodziłem się w Krakowie i tam zaczynałem. Jak nazywał się sierociniec, w którym mieszkałem nie pytajcie, bo nie pamiętam. Rodzice zostawili mnie samemu sobie zaraz po tym, jak się urodziłem. Już od najmłodszych lat interesowałem się komputerami i wszystkim, co z nimi było związane. Nie miałem łatwo, bo komputerów do dyspozycji podopiecznych ośrodka nie było dużo – dwa albo trzy, a nas kilkaset – więc trzeba był sobie komputer wywalczyć. I tak nauczyłem się bić. Już po kilku miesiącach byłem najbardziej szanowanym ośmiolatkiem w sierocińcu – od kiedy pobiłem trzech piętnastoletnich chłopaków, bo nie chcieli mnie dopuścić do urządzenia, nikt nie stawał mi na drodze. Szacun na dzielni po prostu.
W wieku lat dziewięciu napisałem krótki i prosty programik, przez który padł cały system w naszym ośrodku, a w pół roku później – przejąłem kontrolę nad wszystkimi komputerami w sierocińcu i za ich pomocą przeprowadziłem atak typu DDoS na serwery NBP. Niestety, nie wystarczyły by przebić się przez zabezpieczenia i zostałem złapany. Oczywiście była z tego wielka afera, bo policja przyjechała do nas… no i mnie przenieśli. Do Szczecina.
W Szczecinie również dość mocno narozrabiałem, ale w nieco inny sposób. Pierwszego dnia wdałem się w kłótnię a w jej efekcie i bójkę z kilkoma starszymi podopiecznymi szczecińskiego ośrodka. Straciłem panowanie nad sobą… i nie wiem jak to się stało, ale z bezchmurnego przed dosłownie sekundą nieba lunął deszcz, strzelały pioruny… i jeden z nich trafił w jednego z chłopaków, z którymi się kłóciłem…
Przeżył cudem, a za całe to zajście winą obarczono (oczywiście, bo jakżeby inaczej) mnie. Tydzień później zostałem wysłany do rodziny zastępczej.
Do Pragi.
Ładne miasto, nawet bardzo ładne. Był to mój pierwszy wyjazd za granicę i nawet pomimo niezbyt przyjemnych okoliczności mu towarzyszących bardzo mi się podobał. A sama Praga… No cudowne miasto. I ten klimat! Nie każde miasto ma charakter. A charakter Pragi jest jednym z tych niepowtarzalnych. Hradczany, Most Karola…
Żyło mi się tam dobrze. Na kilku przekrętach, których dokonałem za pomocą komputera w szkolnej bibliotece, dorobiłem się niezłej sumki i kupiłem laptopa – mój pierwszy własny komputer. Może i nie był jakiś super mocny, nie miał genialnego procesora ani karty graficznej… Ale miał charakter. Tak jak Praga. Z resztą, mam go do dzisiaj.
Postanowiłem na chwilę odłożyć crackerskie rzemiosło i skupić się na tworzeniu – domenie (wbrew utartym poglądom) hakerów. Napisałem kilka prostych programów, które w zabawny sposób drwiły z użytkownika, jednocześnie nie wyrządzając żadnych szkód.
Był to krótki, acz szczęśliwy okres w moim życiu. Przez cały czas, który spędziłem w stolicy Czech, świeciło tam słońce, a temperatura przekraczała dwadzieścia stopni Celsjusza. Od czasu do czasu ziemię wilżył delikatny deszczyk, dający jej wytchnąć i orzeźwić się…
Lecz kiedy miałem dziesięć lat, a do Pragi zima nie zawitała jeszcze ani razu (i dobrze, bo nienawidzę tej pory roku) zdarzył mi się zły, wyjątkowo zły dzień.
I znowu narozrabiałem.
Stało się to, kiedy ktoś ukradł mojego laptopa. Wpadłem w prawdziwy szał. Rozpętała się trwająca kilka dni burza, ziemię stłukł niemiłosiernie grad, prze miasto przeszła trąba powietrzna. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ma to ścisły związek ze mną… Ale po kolei.
Szkody, które wyrządziły anomalie pogodowe, zostały wycenione na wiele milionów euro. A ja? Ja zostałem przeniesiony.
Do Niemiec.
Bogowie, jak ja nienawidzę Niemiec! Nienawidzę tego języka, kraju, twarzy… Brr! Na całe szczęście nie spędziłem tam dużo czasu. Włamałem się do sieci metra, wyłączając zasilanie, zgasiłem w całym Frankfurcie światła, w Berlinie przestał płynąć prąd, wichury zrywały linie energetyczne, grad niszczył uprawy rolne.
No co, jestem Polakiem, mam prawo nie znosić Niemców. Za trzydziesty dziewiąty. Za zabory. Mam prawo, prawda?
Ale mój pobyt w niemieckim sierocińcu miał też dobre strony. Wtedy to zrozumiałem, że mam władzę nie tylko nad komputerami, ale również nad pogodą. Kiedy miałem dobry humor, słoneczko przygrzewało, temperatura była wysoka… tak jak lubię. Ale kiedy byłem zły, coś mnie bolało albo miałem gorszy dzień, gradobicia niszczyły uprawy niemieckich rolników, szalały burze, padał deszcz, albo niebo osnute było ciemnymi chmurami tak, żeby na świecie panował półmrok.
No cóż, w końcu moje wybryki zostały zauważone i przeniesiono mnie do…
Chorwacji! Tam nawet nie musiałem ingerować w pogodę, sama z siebie była piękna. Kocham ten kraj, po prostu kocham! Ale niestety, z czegoś trzeba sobie nowy komputer kupić. Okradłem kilku miejscowych milionerów (żaden z nich pewnie tego nawet nie zauważył) i kupiłem sobie nowego laptopa. No i telefon. W końcu przecież wypadało zdobyć własnego smartfołna (w moim wypadku był to Sony Ericsson K770i, ale co tam, w zupełności wystarczył, żeby dzwonić i wysyłać smsy, a przy odpowiednich umiejętnościach od czasu do czasu włamać się do jakiejś sieci).
Ale co dobre, to się szybko kończy. W Chorwacji mieszkałem u rodziny zastępczej, która niestety zginęła w wypadku samochodowym po zaledwie kilku miesiącach mojego u nich pobytu.
Z Chorwacji trafiłem do Rzymu. To miasto również jest niebrzydkie, jednak zdecydowanie wolałem Pragę. W byłej stolicy ogromnego Imperium spędziłem rok. W wieku trzynastu lat dowiedziałem się o Adrianie Lamo, a poznawszy lepiej jego historię, postanowiłem przybrać jego imię i nazwisko za pseudonim.
Nie minął tydzień od mojego Adrianem zostania, a już stałem sobie przy drodze…
Chociaż w sumie powinienem już zacząć używać nieco innego typu opowiadania. W końcu, dla mnie to już teraźniejszość.
Ale oczywiście, żeby nie zanudzać, opisałem tylko część mojej historii. Może kiedyś opowiem resztę.
Byłem ubrany w wyblakłe bojówki, niegdyś koloru granatowego, szarą koszulkę z nadrukowanymi dwoma spadającymi bombami lotniczymi. Na głowie miałem czapkę z logiem Back Tracka (kiedy ją zamawiałem, ten system jeszcze był rozwijany – dla niewtajemniczonych, Linux Back Track został zastąpiony przez Kali Linux’ a, a starej wersji (czyli Backa) nie można już pobrać z oficjalnej strony, gdyż Kali – będący w rzeczywistości Back Trackiem 6.0 – przejął jego rolę).
Wszedłem do kafejki internetowej, w której pracował mój znajomy, Alberto.
- Cześć Rob… Adrian! – zawołał na mnie, machając mi spod przeciwległej ściany, przy której stał długa lada. Sprzedają tu części do komputerów, kable i tak dalej.
- Hej Alberto – odparłem entuzjastycznie, podchodząc do kolegi. – Macie może jakieś podzespoły do laptopów? Szukam lepszego procka.
- Niestety – pracownik kafejki pokręcił przecząco głową. – Ale mamy podstawki chłodzące, będziesz mógł sobie podkręcić starego.
- Wiem, że macie – odparłem, uśmiechając się lekko. – Nawet jedną kupiłem dwa tygodnie temu.
- Możliwe, możliwe. Nie wykluczam takiej ewentualności.
Naprawdę lubiłem Alberta. Był taki wesoły, rozgadany, cieszył się praktycznie każdą chwilą życia. Kiedy rzuciła go narzeczona, powiedział mi „Widzisz, brachu… Kobieta jest jak Mac. Tego nie ogarniesz” a po chwili milczenia dodał, śmiejąc się szczerze i wesoło „A zresztą, ani ona pierwsza, ani ostatnia!” Niepoprawny optymista. Nawet pomimo swoich niektórych tekstów dotyczących kobiet (takich jak na przykład to porównanie do Maca) miał z nimi dobry kontakt. Potrafił się z nimi dogadać.
Nawet sobie nie wyobrażacie, jak mu tego zazdroszczę.
- Można skorzystać…? – spytałem wskazując głową jeden z komputerów.
- Jasne, po to tu są, bracie – odparł rozmarzonym tonem.
Usiadłem przy maszynie i włączyłem monitor. Komputer szumiał cicho – najpiękniejsza muzyka, którą zna świat… Przez chwilę siedziałem tak bez ruchu, wsłuchując się w cichutki szum wiatraka (no cóż, do najnowszych to te komputery nie należą) po czym uruchomiłem przeglądarkę. Wszedłem na swoją stronę internetową, którą założyłem tydzień po przeprowadzce do rzymskiej rodziny zastępczej. Umieszczałem na niej programy, które pisałem, które każdy mógł pobrać, a jeśli chciał, złożyć później ich autorowi (czyli mi oczywiście) dowolną kwotę jako wolną darowiznę, coś w stylu zapłaty za dobrze napisany program. Jak już wspomniałem, jest to dobrowolne.
Sprawdziłem liczbę pobrań każdego z programów. No cóż, żaden nie osiągnął jeszcze magicznej liczby tysiąca, ale co tam. Piszę dla przyjemności, a później – również dla przyjemności – dzielę się swoją pracą z innymi. A przy okazji mogę nieco zarobić.
Stanu konta oczywiście nie sprawdziłem na komputerze w kafejce, wszedłem jednak na bloga, którego regularnie czytam (ze względu na to, że nikt mi nie zapłacił za reklamę, nie podam linka do tego bloga*). Ku mojemu zawodowi nie było jeszcze żadnego nowego wpisu.
Wylogowałem się i wyłączyłem monitor.
- Dobra, ja spadam, Alberto – rzuciłem do kolegi i ruszyłem do drzwi.
- Wróć kiedyś! – zawołał za mną Albert.
- Niewątpliwie jeszcze tu wrócę.
Kiedy zamknęły się za mną drzwi kafejki, poczułem wewnętrzny niepokój. Coś się zapowiadało, coś nadciągało… I nie chodzi mi o te ciemne chmury zbliżające się z północy (one akurat są rezultatem mojego niepokoju) ale o coś o wiele poważniejszego.
Stanąłem przy przejściu dla pieszych. Po chwili rozległ się dźwięk oznajmiający, że można przechodzić, a światło zmieniło się, dając również znak świetlny. Wszedłem na ulicę.
Usłyszałem pisk opon i coś wpadło na mnie z ogromną siłą. Zostałem wyrzucony wysoko w powietrze i opadłem ciężko na przednią szybę pojazdu.
*Ale zdradzę, że właśnie go czytacie.
Nobody can give you freedom. Nobody can give you equality or justice or anything. If you’re a man, you take it”.
Malcolm X
Najpierw się przedstawię, żeby mieć to już później z głowy. Nazywam się Robert Zalewski, ale używam pseudonimu Adrian Lamo. Tak jak on, jak opętany przemieszczam się po świecie. Dlaczego? Bo nikt mnie nie chce. Ale po kolei.
Jestem Polakiem, urodziłem się w Krakowie i tam zaczynałem. Jak nazywał się sierociniec, w którym mieszkałem nie pytajcie, bo nie pamiętam. Rodzice zostawili mnie samemu sobie zaraz po tym, jak się urodziłem. Już od najmłodszych lat interesowałem się komputerami i wszystkim, co z nimi było związane. Nie miałem łatwo, bo komputerów do dyspozycji podopiecznych ośrodka nie było dużo – dwa albo trzy, a nas kilkaset – więc trzeba był sobie komputer wywalczyć. I tak nauczyłem się bić. Już po kilku miesiącach byłem najbardziej szanowanym ośmiolatkiem w sierocińcu – od kiedy pobiłem trzech piętnastoletnich chłopaków, bo nie chcieli mnie dopuścić do urządzenia, nikt nie stawał mi na drodze. Szacun na dzielni po prostu.
W wieku lat dziewięciu napisałem krótki i prosty programik, przez który padł cały system w naszym ośrodku, a w pół roku później – przejąłem kontrolę nad wszystkimi komputerami w sierocińcu i za ich pomocą przeprowadziłem atak typu DDoS na serwery NBP. Niestety, nie wystarczyły by przebić się przez zabezpieczenia i zostałem złapany. Oczywiście była z tego wielka afera, bo policja przyjechała do nas… no i mnie przenieśli. Do Szczecina.
W Szczecinie również dość mocno narozrabiałem, ale w nieco inny sposób. Pierwszego dnia wdałem się w kłótnię a w jej efekcie i bójkę z kilkoma starszymi podopiecznymi szczecińskiego ośrodka. Straciłem panowanie nad sobą… i nie wiem jak to się stało, ale z bezchmurnego przed dosłownie sekundą nieba lunął deszcz, strzelały pioruny… i jeden z nich trafił w jednego z chłopaków, z którymi się kłóciłem…
Przeżył cudem, a za całe to zajście winą obarczono (oczywiście, bo jakżeby inaczej) mnie. Tydzień później zostałem wysłany do rodziny zastępczej.
Do Pragi.
Ładne miasto, nawet bardzo ładne. Był to mój pierwszy wyjazd za granicę i nawet pomimo niezbyt przyjemnych okoliczności mu towarzyszących bardzo mi się podobał. A sama Praga… No cudowne miasto. I ten klimat! Nie każde miasto ma charakter. A charakter Pragi jest jednym z tych niepowtarzalnych. Hradczany, Most Karola…
Żyło mi się tam dobrze. Na kilku przekrętach, których dokonałem za pomocą komputera w szkolnej bibliotece, dorobiłem się niezłej sumki i kupiłem laptopa – mój pierwszy własny komputer. Może i nie był jakiś super mocny, nie miał genialnego procesora ani karty graficznej… Ale miał charakter. Tak jak Praga. Z resztą, mam go do dzisiaj.
Postanowiłem na chwilę odłożyć crackerskie rzemiosło i skupić się na tworzeniu – domenie (wbrew utartym poglądom) hakerów. Napisałem kilka prostych programów, które w zabawny sposób drwiły z użytkownika, jednocześnie nie wyrządzając żadnych szkód.
Był to krótki, acz szczęśliwy okres w moim życiu. Przez cały czas, który spędziłem w stolicy Czech, świeciło tam słońce, a temperatura przekraczała dwadzieścia stopni Celsjusza. Od czasu do czasu ziemię wilżył delikatny deszczyk, dający jej wytchnąć i orzeźwić się…
Lecz kiedy miałem dziesięć lat, a do Pragi zima nie zawitała jeszcze ani razu (i dobrze, bo nienawidzę tej pory roku) zdarzył mi się zły, wyjątkowo zły dzień.
I znowu narozrabiałem.
Stało się to, kiedy ktoś ukradł mojego laptopa. Wpadłem w prawdziwy szał. Rozpętała się trwająca kilka dni burza, ziemię stłukł niemiłosiernie grad, prze miasto przeszła trąba powietrzna. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ma to ścisły związek ze mną… Ale po kolei.
Szkody, które wyrządziły anomalie pogodowe, zostały wycenione na wiele milionów euro. A ja? Ja zostałem przeniesiony.
Do Niemiec.
Bogowie, jak ja nienawidzę Niemiec! Nienawidzę tego języka, kraju, twarzy… Brr! Na całe szczęście nie spędziłem tam dużo czasu. Włamałem się do sieci metra, wyłączając zasilanie, zgasiłem w całym Frankfurcie światła, w Berlinie przestał płynąć prąd, wichury zrywały linie energetyczne, grad niszczył uprawy rolne.
No co, jestem Polakiem, mam prawo nie znosić Niemców. Za trzydziesty dziewiąty. Za zabory. Mam prawo, prawda?
Ale mój pobyt w niemieckim sierocińcu miał też dobre strony. Wtedy to zrozumiałem, że mam władzę nie tylko nad komputerami, ale również nad pogodą. Kiedy miałem dobry humor, słoneczko przygrzewało, temperatura była wysoka… tak jak lubię. Ale kiedy byłem zły, coś mnie bolało albo miałem gorszy dzień, gradobicia niszczyły uprawy niemieckich rolników, szalały burze, padał deszcz, albo niebo osnute było ciemnymi chmurami tak, żeby na świecie panował półmrok.
No cóż, w końcu moje wybryki zostały zauważone i przeniesiono mnie do…
Chorwacji! Tam nawet nie musiałem ingerować w pogodę, sama z siebie była piękna. Kocham ten kraj, po prostu kocham! Ale niestety, z czegoś trzeba sobie nowy komputer kupić. Okradłem kilku miejscowych milionerów (żaden z nich pewnie tego nawet nie zauważył) i kupiłem sobie nowego laptopa. No i telefon. W końcu przecież wypadało zdobyć własnego smartfołna (w moim wypadku był to Sony Ericsson K770i, ale co tam, w zupełności wystarczył, żeby dzwonić i wysyłać smsy, a przy odpowiednich umiejętnościach od czasu do czasu włamać się do jakiejś sieci).
Ale co dobre, to się szybko kończy. W Chorwacji mieszkałem u rodziny zastępczej, która niestety zginęła w wypadku samochodowym po zaledwie kilku miesiącach mojego u nich pobytu.
Z Chorwacji trafiłem do Rzymu. To miasto również jest niebrzydkie, jednak zdecydowanie wolałem Pragę. W byłej stolicy ogromnego Imperium spędziłem rok. W wieku trzynastu lat dowiedziałem się o Adrianie Lamo, a poznawszy lepiej jego historię, postanowiłem przybrać jego imię i nazwisko za pseudonim.
Nie minął tydzień od mojego Adrianem zostania, a już stałem sobie przy drodze…
Chociaż w sumie powinienem już zacząć używać nieco innego typu opowiadania. W końcu, dla mnie to już teraźniejszość.
Ale oczywiście, żeby nie zanudzać, opisałem tylko część mojej historii. Może kiedyś opowiem resztę.
*
Stałem przy przejściu dla pieszych, wgapiony w ekran mojego, jakże genialnego, telefonu i czytałem najnowsze wiadomości ze świata techniki. Rozległ się sygnał, oznajmiający, że można przechodzić, więc, nie zważając na to, co dzieje się dookoła, ruszyłem przed siebie. Byłem ubrany w wyblakłe bojówki, niegdyś koloru granatowego, szarą koszulkę z nadrukowanymi dwoma spadającymi bombami lotniczymi. Na głowie miałem czapkę z logiem Back Tracka (kiedy ją zamawiałem, ten system jeszcze był rozwijany – dla niewtajemniczonych, Linux Back Track został zastąpiony przez Kali Linux’ a, a starej wersji (czyli Backa) nie można już pobrać z oficjalnej strony, gdyż Kali – będący w rzeczywistości Back Trackiem 6.0 – przejął jego rolę).
Wszedłem do kafejki internetowej, w której pracował mój znajomy, Alberto.
- Cześć Rob… Adrian! – zawołał na mnie, machając mi spod przeciwległej ściany, przy której stał długa lada. Sprzedają tu części do komputerów, kable i tak dalej.
- Hej Alberto – odparłem entuzjastycznie, podchodząc do kolegi. – Macie może jakieś podzespoły do laptopów? Szukam lepszego procka.
- Niestety – pracownik kafejki pokręcił przecząco głową. – Ale mamy podstawki chłodzące, będziesz mógł sobie podkręcić starego.
- Wiem, że macie – odparłem, uśmiechając się lekko. – Nawet jedną kupiłem dwa tygodnie temu.
- Możliwe, możliwe. Nie wykluczam takiej ewentualności.
Naprawdę lubiłem Alberta. Był taki wesoły, rozgadany, cieszył się praktycznie każdą chwilą życia. Kiedy rzuciła go narzeczona, powiedział mi „Widzisz, brachu… Kobieta jest jak Mac. Tego nie ogarniesz” a po chwili milczenia dodał, śmiejąc się szczerze i wesoło „A zresztą, ani ona pierwsza, ani ostatnia!” Niepoprawny optymista. Nawet pomimo swoich niektórych tekstów dotyczących kobiet (takich jak na przykład to porównanie do Maca) miał z nimi dobry kontakt. Potrafił się z nimi dogadać.
Nawet sobie nie wyobrażacie, jak mu tego zazdroszczę.
- Można skorzystać…? – spytałem wskazując głową jeden z komputerów.
- Jasne, po to tu są, bracie – odparł rozmarzonym tonem.
Usiadłem przy maszynie i włączyłem monitor. Komputer szumiał cicho – najpiękniejsza muzyka, którą zna świat… Przez chwilę siedziałem tak bez ruchu, wsłuchując się w cichutki szum wiatraka (no cóż, do najnowszych to te komputery nie należą) po czym uruchomiłem przeglądarkę. Wszedłem na swoją stronę internetową, którą założyłem tydzień po przeprowadzce do rzymskiej rodziny zastępczej. Umieszczałem na niej programy, które pisałem, które każdy mógł pobrać, a jeśli chciał, złożyć później ich autorowi (czyli mi oczywiście) dowolną kwotę jako wolną darowiznę, coś w stylu zapłaty za dobrze napisany program. Jak już wspomniałem, jest to dobrowolne.
Sprawdziłem liczbę pobrań każdego z programów. No cóż, żaden nie osiągnął jeszcze magicznej liczby tysiąca, ale co tam. Piszę dla przyjemności, a później – również dla przyjemności – dzielę się swoją pracą z innymi. A przy okazji mogę nieco zarobić.
Stanu konta oczywiście nie sprawdziłem na komputerze w kafejce, wszedłem jednak na bloga, którego regularnie czytam (ze względu na to, że nikt mi nie zapłacił za reklamę, nie podam linka do tego bloga*). Ku mojemu zawodowi nie było jeszcze żadnego nowego wpisu.
Wylogowałem się i wyłączyłem monitor.
- Dobra, ja spadam, Alberto – rzuciłem do kolegi i ruszyłem do drzwi.
- Wróć kiedyś! – zawołał za mną Albert.
- Niewątpliwie jeszcze tu wrócę.
Kiedy zamknęły się za mną drzwi kafejki, poczułem wewnętrzny niepokój. Coś się zapowiadało, coś nadciągało… I nie chodzi mi o te ciemne chmury zbliżające się z północy (one akurat są rezultatem mojego niepokoju) ale o coś o wiele poważniejszego.
Stanąłem przy przejściu dla pieszych. Po chwili rozległ się dźwięk oznajmiający, że można przechodzić, a światło zmieniło się, dając również znak świetlny. Wszedłem na ulicę.
Usłyszałem pisk opon i coś wpadło na mnie z ogromną siłą. Zostałem wyrzucony wysoko w powietrze i opadłem ciężko na przednią szybę pojazdu.
*Ale zdradzę, że właśnie go czytacie.
Nic się nie stało ;)
OdpowiedzUsuńNo, niezłe :)
OdpowiedzUsuńTylko... Sagi, masz coś do Niemców!?!?!?! Hm, hm... no słucham!!!
Zakończenie. Ciekawe. Takie w twoim stylu :P
Dziękuję :)
UsuńNie, ja nie. Ale Adek tak ;)
I co masz na myśli mówiąc "w twoim stylu"?
UsuńPo prostu w twoim stylu. Takie BUM! Już jedno opowiadanie, które mi kiedyś tam wysłałeś, zakończyłeś podobnie... :P
UsuńTak, ale to pisałem z myślą na dalszy ciąg - w odróżnieniu od tamtego - ale w sumie mi się nie chce tego ciągnąć
UsuńA i Freedom, tak btw, właśnie się kapnąłem, że to opowiadanie, o którym wspominałaś... to z podobnym zakończeniem... to wysłałem ci nie to co trzeba... wysłałem ci to niedokończone... Bo mam to na dwóch komputerach i to skończone jest najwyraźniej na drugim... to wysłać ci to skończone czy nie chcesz? Bo to co ci wysłałem się kończy na słowach "Znów nie usłyszał odpowiedzi" prawda?
Usuń???????
OdpowiedzUsuń